Название | Szerlok Holmes i jego przygody. Odcięty palec |
---|---|
Автор произведения | Артур Конан Дойл |
Жанр | Классические детективы |
Серия | |
Издательство | Классические детективы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-8119-652-9 |
Arthur Conan Doyle
„Szerlok Holmes i jego przygody. Odcięty palec”
Copyright © by Kazimierz Przerwa-Tetmajer, 1908
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2019
Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania
lub edytowania tego dokumentu, pliku
lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.
Tekst jest własnością publiczną (public domain)
ZACHOWANO PISOWNIĘ
I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.
Skład: Adam Brychcy
Projekt okładki: Adam Brychcy
Tłumacz: anonimowy
Druk: L. Biliński i W. Maślankiewicz
Wydawnictwo: Jan Fiszer
Warszawa, 1908
Tytuł orygin.: The Adventure of the Engineer’s Thumb
ISBN: 978-83-8119-652-9
Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.
ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706
http://wydawnictwo.psychoskok.pl/
e-mail:[email protected]
Odcięty palec
Ze wszystkich trudnych spraw kryminalnych, których rozwiązanie powierzano przyjacielowi mojemu Szerlokowi Holmsowi, dwie tylko otrzymał on przez moje pośrednictwo. Pierwszy wypadek dotyczył palca Hatherleya, drugi szaleństwa pułkownika Warburton. Ta ostatnia sprawa bez wątpienia przedstawiała dla bystrego badacza istotnie wdzięczne zadanie, przy pierwszej jednak sam początek już jest tak obiecującym a cały przebieg tak wysoce dramatycznym, że wydaje mi się godniejszą opowiedzenia, jakkolwiek wysoki dar kombinacyjny mego przyjaciela, któremu zawdzięczał zazwyczaj zdumiewające nieraz powodzenia, daleko mniej miał pola tu się rozwinąć i ujawnić. Historya ta, jak wszystkie tego rodzaju sensacyjne wiadomości, obiegła wszystkie dzienniki, ale opowiedziana na pół stronicy druku niezawodnie daleko mniejsze sprawiła na czytelniku wrażenie, niż tutaj, gdzie cały jej przebieg zwolna odegra się przed oczyma jego ducha.
Było to latem 1889 roku, wkrótce po mojem ożenieniu. Powróciłem znowu do prywatnej mojej praktyki i nie mieszkałem już oczywiście na ulicy Bakerstreet u Holmsa; niemniej przeto odwiedzałem go często a od czasu do czasu skłaniałem go, aby się sprzeniewierzył starokawalerskim swym przyzwyczajeniom i zaszedł do nas. Moja praktyka zwolna wzrosła przypadkowo mieszkałem w pobliżu stacyi Paddington, przychodziło do mnie po poradę niemało tamtejszych urzędników. Jeden z nich, którego wyleczyłem z przewlekłego i bolesnego cierpienia, począł głosić moją sławę na wszystkie strony i przysyłał mi każdego pacyenta, którego mógł tylko pochwycić.
Pewnego rana, przed siódmą, zapukała do drzwi moich służąca z zawiadomieniem, że dwóch panów przybyło z Paddington i czeka na mnie w poczekalni. Pospieszyłem się z ubieraniem, z doświadczenia bowiem wiedziałem, że wypadki kolejowe rzadko bywają lekkiej natury. Kiedy schodziłem ze schodów, wyszedł z pokoju dawny mój pacyent i zamknął za sobą drzwi starannie na klucz.
– Przyprowadziłem go sam, – rzekł, palcem przez ramię wskazując poza siebie, – teraz nam już nie ucieknie.
– Cóż mu jest? – spytałem, zachowanie jego bowiem zdradzało, że coś osobliwego musiało stać się z tym człowiekiem, którego tak troskliwie zamykał w moim pokoju.
– To nowy pacyent, – szepnął mi cicho, – uważałem za mądrzejsze zaraz osobiście go tu przyprowadzić, aby mi się nie wymknął. Teraz wyjść już nie może. Ale ja iść już muszę, kochany doktorze, obowiązek mnie wzywa.
I wybiegł poczciwiec, zanim miałem dosyć czasu, aby mu podziękować.
W mojej poczekalni zastałem siedzącego przy stole jakiegoś pana w skromnym bronzowym garniturze; zwykłą czapkę położył na moich książkach przed sobą. Jedna jego ręka owiązana była chustką, całkowicie przesiąkła krwawemi plamami. Na pierwszy rzut oka wyglądał na jakie lat dwadzieścia pięć może; twarz miał poważną z wyrazem męzkości ale tak bladą, że czyniło to na mnie wrażenie, jak gdyby przed niedawnym czasem doznał gwałtownego wstrząśnienia nerwów, którego mimo wszelkich usiłowań nie zdołał dotąd jeszcze pokonać.
– Wybacz pan, że tak wcześnie zbudziłem cię, panie doktorze, – rzekł, – tej nocy spotkał mnie bardzo poważny wypadek. Przybyłem dziś rannym pociągiem do Paddington i tam na stacyi informowałem się, gdziebym mógł zastać jakiego lekarza. Jakiś człowiek uprzejmy doprowadził mnie tutaj. Oddałem pańskiej służącej swój bilet wizytowy, ale jak widzę leży on tam jeszcze na stoliku.
Wziąłem go w rękę i przeczytałem: Wiktor Hatherley, inżynier, ul. Wiktoryi 16a III. Takiem było zatem nazwisko, powołanie i adres mego rannego gościa.
– Bardzo mi przykro, że pan na mnie czekać musiałeś, – rzekłem, zajmując za mojem biurkiem miejsce. – Jeśli dobrze zrozumiałem, przybywasz pan wprost z jakiejś nocnej podróży, co zazwyczaj bywa dość nudną rzeczą.
– O, tym razem powiedzieć tego nie można, – rzekł, śmiejąc się.
Śmiał się tak głośno i hałaśliwie, że aż przechylił się wtył na krześle i musiał trzymać się za boki. Było coś chorobliwego w tej przesadzonej wesołości, poznałem to natychmiast.
– Daj pan spokój, – zawołałem, – zapanuj pan nad sobą.
Nalałem mu wody z karafki, było to jednak bezskuteczne. Miał napad histeryczny, jak się to zdarza u natur bardzo silnych, które przebyły jakieś wielkie wzruszenie.
Zwolna uspokoił się i zaczerwienił teraz mocno z zakłopotania.
– Ależ się ośmieszyłem, – wymówił z trudem.
– Bynajmniej. Proszę, napij się pan. – Nalałem mu cokolwiek koniaku do wody a wkrótce krew napłynęła znów do pobladłej jego twarzy.
– To mi zrobiło dobrze, – rzekł. – A teraz, panie doktorze, może będziesz tak dobrym i obejrzysz mój wielki palec, a raczej miejsce, gdzie on był pierwej. Odwiązał chustkę i wyciągnął ku mnie rękę, której widok wstrząsnął moje nawet zahartowane nerwy. Obok czterech wyciągniętych palców, zamiast wielkiego, widniała głęboka krwawa jama, z której tenże widocznie odrąbany lub też ze stawu wyrwany został.
– Święty Boże! – zawołałem, – toż to okropna rana, musiałeś pan strasznie wiele krwi stracić.
– O, tak. Natychmiast, skoro się to stało, zemdlałem i zapewne musiałem czas dłuższy leżeć bezprzytomny. Krew płynęła mi jeszcze, kiedy przyszedłem do siebie i dlatego obandażowałem sobie staw ręki chustką, którą zacisnęłem o ile było można najmocniej za pomocą kółeczka z drzewa.
– Doskonale. Byłby z pana dobry chirurg, jak widzę. Rana została zadana w każdym razie jakiemś ostrem narzędziem?
– Rodzajem rzeźniczej siekiery.
– Zapewne jakiś nieszczęśliwy wypadek?
– O, wcale nie.
– Na miłość boską, a więc to napad