Prom. Remigiusz Mróz

Читать онлайн.
Название Prom
Автор произведения Remigiusz Mróz
Жанр Ужасы и Мистика
Серия Ślady Zbrodni
Издательство Ужасы и Мистика
Год выпуска 0
isbn 9788327156624



Скачать книгу

zabrała ze sobą w rejs służbowego hecklera & kocha. Nic nie stało na przeszkodzie, ale uznała, że skoro opuszcza szeregi policji, nie powinna w ostatnich dniach nosić broni. Zostawiła ją w komendzie przy Halmtorvet, jakieś tysiąc trzysta kilometrów stąd.

      Tor-Ingar właściwie miał rację. Złożyła już wypowiedzenie, Kjeld Moslund nawet je podpisał, ale stanie się skuteczne dopiero od przyszłego tygodnia. Do tego momentu formalnie nadal była funkcjonariuszką duńskiej policji w stopniu vicepolitikommissær. I poczuwała się do swojej roli.

      – Pójdę przodem – zaproponował Jóhan.

      Zignorowała go i przedostała się na drugą stronę. Rozejrzała się niepewnie, jakby gdzieś w czerwonym blasku miało czyhać niebezpieczeństwo. Potem ruszyła schodami w dół. Pomyślała, że według wszelkiego prawdopodobieństwa przed wejściem na korytarz natkną się na kolejne zamknięte drzwi – i gdziekolwiek dalej się skierują, sytuacja będzie taka sama.

      Nie pomyliła się. Kiedy dotarli pod pokład, udało im się sforsować przejście na korytarz, ale wszystkie drzwi prowadzące do kajut, mesy i klatek schodowych były zablokowane.

      Jóhan otarł pot z czoła.

      – Będziemy tak chodzić i demolować cały statek? – zapytał Østerø.

      – Jak dla mnie to czysta przyjemność – oświadczył Bærentsen.

      Ellegaard w to nie wątpiła. Niejeden Farer oddałby wiele, żeby zniszczyć trochę duńskiego mienia. Zachowała jednak to spostrzeżenie dla siebie.

      – W porządku – rzucił Tor-Ingar. – Ale mamy jakiś konkretny cel?

      Katrine skinęła głową.

      – Powinniśmy dostać się na mostek.

      – Którędy?

      – Tego akurat nie wiem.

      – Więc może zanim zaczniemy rozwalać kolejne drzwi, rozeznamy się w sytuacji?

      Oddała mu toporek i zaczęła wypatrywać planu pokładu. Szkoda, że nie zwróciła większej uwagi na to, co mówili przedstawiciele linii Horisont Færger podczas krótkiego poczęstunku w jednej z restauracji. Z okazji dziewiczego rejsu przygotowano krótką prezentację promu Morgenrøde, ale większość pasażerów nie słuchała, czekając na kolejny punkt programu – występ jednej z najbardziej uzdolnionych farerskich piosenkarek.

      W dodatku częstowano lampką wina na koszt firmy. Ostatnią rzeczą, o jakiej myślała wtedy Katrine, było to, że kilkanaście godzin później przyjdzie jej przebijać się przez korytarz, niszcząc przy tym drzwi.

      W końcu udało jej się znaleźć plan statku. Niestety, obejmował jedynie pokład, na którym się znajdowali, i nie okazał się zbyt pomocny. Strzepnęła wodę ze sztormówki, a potem sięgnęła po kostkę białej czekolady.

      Przez moment nasłuchiwała. Jeśli pasażerowie na tym pokładzie zostali zamknięci w kajutach, najwyraźniej przyjęli to ze spokojem. Nie słyszała żadnych zaniepokojonych nawoływań ani nerwowych krzyków.

      Dziwne.

      Gdyby poczuła, że statek gwałtownie hamuje, a potem nie mogła otworzyć drzwi, raczej nie byłaby dobrej myśli. Nikt nie powinien być, może poza wyjątkowymi optymistami.

      A może to ona była wyjątkową pesymistką?

      Odsunęła od siebie to pytanie i przyjrzała się zawieszonemu na ścianie schematowi. Po chwili zrozumiała, dlaczego nie dobiegają głosy żadnych zdenerwowanych pasażerów.

      Ruszyła z powrotem do towarzyszy, słysząc, że Bærentsen zabrał się do rozbijania kolejnych drzwi. O ile dobrze zapamiętała plan, prowadziły do niewielkiej salki konferencyjnej.

      – Jóhan… – odezwała się.

      Uderzył z impetem, jakby drzwi były powodem, dla którego działo się to wszystko.

      – Poczekaj.

      – Nie ma na co. Chcę się dowiedzieć, o co tu chodzi.

      – Tam się tego nie dowiesz.

      Ostrze przebiło płytę, a Bærentsen obejrzał się przez ramię, posyłając jej pytające spojrzenie. Katrine wyjaśniła, co znajduje się za drzwiami. Wyrwał toporek, rozszerzył nieco otwór, a potem spojrzał przez niego na drugą stronę.

      – Rzeczywiście – przyznał. – Stół konferencyjny i krzesła na niewiele nam się zdadzą. Mam serdecznie dosyć tego pieprzenia. Którędy do kolejnej klatki schodowej?

      – Problem w tym, że nie ma tu żadnej.

      – Co takiego?

      – Jest tylko winda na końcu korytarza.

      – Żartujesz? Jak to możliwe?

      Katrine zawinęła ostatnie kostki czekolady i schowała je do kieszeni. Przemknęło jej przez głowę, że może to całe jej zapasy na najbliższą przyszłość. Nie, nie mogło być tak źle. Jeśli Jóhan znalazł apteczkę, z pewnością gdzieś tutaj znajdowały się zestawy ratunkowe. Otwieracze do puszek, konserwy, woda zdatna do picia.

      – No? – ponaglił ją Bærentsen. – Przecież nie może tu być wyłącznie winda.

      – A jednak…

      – Na pewno są schody na wypadek jakiejś sytuacji kryzysowej. Takiej jak ta.

      – Nie ma – odparła i westchnęła ciężko. – Są dopiero pokład niżej. Na tym nie było potrzeby ich montować, bo nie ma tutaj kajut. Ani szalup ratunkowych, z których można by w razie…

      – To co tu jest, do cholery?

      – Pomieszczenia gospodarcze, sale konferencyjne, mała biblioteka, salki kinowe i parę innych rzeczy.

      Przez moment rozglądali się po pokładzie. Rzeczywiście wydawał się niewielki, stanowił tylko namiastkę tego, co znajdowało się niżej. Bærentsen trwał w milczeniu, aż w końcu odchrząknął i wskazał na przedziurawione drzwi.

      – Może jest tam jakiś awaryjny sposób komunikacji z resztą statku – zauważył.

      – Może.

      Bez wcześniejszej pewności siebie powiększał otwór w drzwiach. Katrine przypatrywała mu się przez moment, a potem podała toporek Torowi-Ingarowi. Nie miała złudzeń, że po drugiej stronie znajdą cokolwiek pomocnego.

      Wszystko wskazywało na to, że byli uwięzieni na dobre.

      Ledwo Jóhanowi udało się przebić, zamarli. Z głośników pokładowych doszedł cichy szum. Katrine spodziewała się usłyszeć awaryjny komunikat z automatu, ale nic nie przerywało szmeru.

      – Ktoś włączył nadawanie – stwierdził Østerø.

      Bærentsen i Ellegaard nie odpowiedzieli. Czekali.

      Po chwili do szumu dołączył wyraźny, jednostajny odgłos – ciężki, nieco przyspieszony, chrapliwy oddech.

      Potem porywacz w końcu się odezwał.

      Sobota, 14 stycznia, godz. 14.10

      Ograniczenie na drodze krajowej numer dwadzieścia jeden wynosiło osiemdziesiąt kilometrów na godzinę, ale nawet najbardziej buntowniczy kierowcy mieliby problem ze złamaniem tego przepisu w zimie.

      Hallbjørn jednak nie zamierzał tracić ani chwili. Znacznie przekroczywszy dozwoloną prędkość, pędził w kierunku stolicy. Zwalniał jedynie przed nieco ostrzejszymi zakrętami, a potem starał się wchodzić w nie ze stałą szybkością. Wiedział, że aby nie wpaść w poślizg, lepiej utrzymywać obrót kół mniej więcej na tym samym poziomie, co przy wejściu w zakręt. Zbyt późne hamowanie było równie niebezpieczne jak dodawanie gazu pośrodku zakrętu.

      Tuż przed niedużą