Mara. Michał Kuźmiński

Читать онлайн.
Название Mara
Автор произведения Michał Kuźmiński
Жанр Ужасы и Мистика
Серия Etnokryminał
Издательство Ужасы и Мистика
Год выпуска 0
isbn 9788327159090



Скачать книгу

osobie się... Dlaczego ona...?

      Prokurator już otwierał usta, gdy odezwał się technik:

      – To się nie da tak od razu powiedzieć. Z tego, co my tu patrzyli i co nam pan doktor mówił, to na czaszce nie ma żadnych typowych śladów, takich jak otwór postrzałowy czy pęknięcia sklepienia mózgoczaszki. A czaszka jest zapchana gliną, dopiero w laboratorium ją dobrze obejrzą. Dużo my wyciągnęli połamanych kości, ale nie ma się co dziwić, jak żeś się pan w ten szkielet wtarasił łychą koparki. Kości w ziemi pękają też od bioturbacji czy ruchów gruntu i od cieków wodnych. Przy wyjmowaniu też nam kilka trachnęło.

      – Tak czy inaczej – przerwał mu prokurator – będą to badać biegli na dalszych etapach. O ile nie zakończy się na pierwszym.

      – Jak to? – Bastian uniósł brwi.

      – Grzesiu, stare są według ciebie? – zapytał prokurator, zamiast odpowiedzieć.

      – To też się nie da tak od razu powiedzieć – powtórzył technik swoją mantrę i środkowym palcem poprawił okulary na nosie. – Ale raczej starsze niż młodsze. Pociemniałe, lekkie i kruche. Leżały głęboko, a w takich warunkach człowiek się długo rozkłada, bo nie dochodzi powietrze i nie dobierają się do niego muchy ani inne zwierzęta. Tu mamy czyściutkie kości, nie znaleźli my żadnego mięska. Czyli trochę sobie już tu leżą. Ale to muszą zbadać biegli.

      – I od tego, panie redaktorze – prokurator wycelował palec w Bastiana – wiele zależy.

      Dziennikarz zrozumiał. Jeżeli kości leżą tu dłużej niż trzydzieści lat, to znaczy, że jeśli nawet wydarzyła się zbrodnia, to prokurator Kogut, bodajże Zdzisław, zgodnie z prawem umorzy sprawę. Bo będzie przedawniona. I problem z głowy.

      – I co wtedy? – Podążył za urzędnikiem, który ruszył w stronę ogrodowych krzeseł. – Tak to zostawicie?

      Kogut spojrzał na niego przeciągle.

      – Trochę pana nie rozumiem. Na pana miejscu bym się cieszył, gdyby kości okazały się stare. W przeciwnym razie będę musiał inaczej z panem rozmawiać. Uwzględnić pana i pańską rodzinę w którejś wersji śledczej. Rozumie pan.

      Przez chwilę otyły prokurator o obwisłym podgardlu patrzył na Bastiana jak na świeży salceson.

      – Panie redaktorze – powiedział urzędnik z powagą. – Mediom się wydaje, że my tylko przerzucamy papiery, umarzamy śledztwa z powodu niewykrycia sprawcy, a najchętniej utrudniamy pracę bezkompromisowym reporterom. Niech się pan nie obawia, na pewno sprawy nie umorzymy, dopóki się nie dowiemy, co to za kości. Na pewno przekopiemy panu ogródek, a potem się okaże, jak jeszcze panu poprzeszkadzamy. No i z basenem będzie pan musiał poczekać przynajmniej do czasu decyzji o kontynuacji bądź umorzeniu śledztwa. A to potrwa.

      Dziennikarz westchnął. Trzeba to powiedzieć Belli.

      – Ile? – jęknął.

      Prokurator wzruszył ramionami.

      Nagle Bastian poczuł się bardzo zmęczony. Odwrócił się w stronę wykopu i przyglądał się, jak technicy pakują kości.

      – Do wora i do magazynu, co? – Zaśmiał się nerwowo.

      – A pan oczekiwał trumny na lawecie? – Prokurator ponownie wzruszył ramionami.

      – Dowiemy się kiedykolwiek, kim on jest? – zapytał Bastian.

      Prokurator Kogut wzruszył ramionami po raz trzeci.

      – Kim ona jest – poprawił technik nazywany Grześkiem.

      – Słucham? – Dziennikarz zdębiał.

      – To się nie da tak od razu powiedzieć. – Technik podrapał się po karku. – Ale z tego, co my z panem doktorem patrzyli na miednicę i na czaszkę, to zdecydowanie kobitka będzie.

      Zadzwonił telefon. Anka strąciła śpiącego na jej brzuchu kota i wstała z kanapy. Naburmuszone zwierzę wpatrywało się w nią żółtymi ślepiami, zamiatając podłogę ogonem. Imię Pluto wymyślił Gert w akcie semantycznej rebelii. Jej też się spodobało, bo Pluto to rzymski Hades, a kociak był cały czarny. Potem kotek urósł i zrobiło się z niego wielkie humorzaste bydlę, które charakterem rzeczywiście bardziej przypominało podziemne bóstwo niż psiaka z kreskówki.

      – Dzień dobry, pani doktor! – powitał ją serdeczny głos. – Nazywam się Róża Wiśniewska. – Kobieta zrobiła pauzę. Anka zamrugała. Nic jej to nie mówiło. Przyciskając telefon do ucha, podeszła do komputera. – Przygotowuję teraz cykl materiałów „Kobiety mediów”...

      Anka wpisała „Róża Wiśniewska” w przeglądarkę. Jako pierwszy wpadł jej w oko biogram w Wikipedii.

      – ...i jest pani dla mnie idealną bohaterką!

      – Ale ja nie jestem dziennikarką – zaczęła Anka skromnie, chociaż wyprostowała się i wypięła pierś. – Ja się nie znam...

      – Rozmawiałam już z dziennikarkami – zaśmiała się kobieta. – I zdradzę pani sekret. Otóż my, dziennikarze, my się znamy na wszystkim, czyli na niczym. A pani – znowu zrobiła pauzę – pani ma wiedzę! I to, jak pani tej wiedzy używa, jest godne pokazania szerszej publiczności!

      – Chodziło mi o to, że na mediach się nie znam – weszła jej w słowo Anka.

      Z jednej strony poczuła się dumna, że Róża Wiśniewska, według Wikipedii ikona polskiego reportażu i medialna osobowość, wybrała właśnie ją. A z drugiej dopadła ją typowo uniwersytecka obawa, że nie jest godna tego zaszczytu, że wpycha się przed kogoś w kolejkę do sławy i ten ktoś na pewno będzie mieć pretensje.

      – Współpracuję z Sebastianem Strzygoniem i to on jest od mediów. Ja tylko interpretuję, przeprowadzam rozumowanie, a on...

      – Pani doktor – przerwała jej kobieta – to jest cykl „Kobiety mediów”. Mężczyźni kradną nam ten show, odkąd istnieje. Ja chcę porozmawiać z panią.

      Anka bezradnie rozejrzała się po pokoju w poszukiwaniu rady. Pluto zmrużył oczy, jakby mówił: „Nie waż się”.

      – W takim razie z przyjemnością – odpowiedziała mu na złość. – Tylko chciałabym wiedzieć, o czym będziemy rozmawiać, żebym mogła się przygotować.

      – Świetnie! – ucieszyła się Wiśniewska. – Zamierzam się odnieść do pani wykształcenia i pracy naukowej. Brała pani udział w śledztwach, tych dziennikarskich i nie tylko, chciałabym więc wiedzieć, jak pani sobie poradziła w tym męskim świecie. Ale żeby nie było tak słodko, będę też wyciągać trupy z szafy. – Anka wstrzymała oddech. – Jak się pani układa z rodziną z Podhala po tej sprawie z Goralenvolkiem? Czy ma pani jakiś kontakt z Romami z Kamienia? No i są jeszcze te sprawy ze Śląska... – Dziennikarka zawiesiła głos, a Anka nie odważyła się odezwać. – Pani chyba udało się znaleźć najbliżej Normana Pionka, chciałabym podrążyć kwestię waszej relacji i jej końca...

      – Jasne – bąknęła Anka bez entuzjazmu.

      – To jeszcze się zdzwonimy! – Róża Wiśniewska nie dała jej szansy na odpowiedź i się rozłączyła.

      Anka zaklęła bezgłośnie. Jaki miała kontakt z rodziną z Podhala? Wysyłają sobie z Kaśką życzenia na urodziny. Romowie z Kamienia? Nie miała pojęcia, co się z nimi stało. Co jakiś czas zastanawiała się, czy nie zagadać, ale im więcej czasu mijało, tym trudniej było jej zadzwonić albo wysłać SMS-a. I do tego Norman Pionek. Poza tym Wiśniewska powiedziała „sprawy”, nie „sprawa” ze Śląska – co mogła mieć na myśli? Anka miała nadzieję, że nie padnie pytanie o Gerta.

      Wróciła