Mara. Michał Kuźmiński

Читать онлайн.
Название Mara
Автор произведения Michał Kuźmiński
Жанр Ужасы и Мистика
Серия Etnokryminał
Издательство Ужасы и Мистика
Год выпуска 0
isbn 9788327159090



Скачать книгу

też przesunął palcem po chropowatej powierzchni. Skóra zamrowiła, jakby popieścił go prąd. Przypomniały mu się drzazgi, które wbiły mu się kiedyś pod paznokcie.

      – Ostatnio szukaliśmy z ojcem takiego drewna na elewację do jednej realizacji – mówił dalej Gerard. – Zapłaciliśmy majątek.

      Bastian kopnął lekko w drzwi i odwrócił się na pięcie. Znowu się jej udało. Spłaciła wszystkich jakimiś groszami, a okazuje się, że już jest do przodu. Bella zawsze miała szczęście. Kupowała kota w worku i okazywało się, że w środku jest złoto. Kiedy on kupował kota w worku, w najlepszym wypadku był tam kot.

      Jak to się w ogóle stało? Odkąd tu przyjechał, wciąż zadawał sobie to pytanie. Babcia Aniela odeszła pierwsza, gdy Bastian – późne dziecko swoich rodziców – był w liceum. Dziadek Adam żył potem już jakby z rozpędu. Bastian, który przez ten czas odwiedził go może dwa razy, patrzył w jego kościstą twarz obciągniętą pomarszczoną skórą, cienką, niemal półprzezroczystą, jakby patrzył na wygasły lampion, zażenowany tym, że on, kuglarz słów, nie ma pojęcia, co powiedzieć.

      Kiedy skończył te naście lat, zaczął się buntować, że tu nuda i śmierdzi, wielkomiejski bon vivant w najmodniejszych ciuchach już od szkoły średniej. Ale dopiero po śmierci babci i wylewie dziadka zorientował się, że miejsce jego dziecięcych zabaw nie jest już ani trochę zabawne. Nie mógł znieść tej myśli.

      Dziadek dożył osiemdziesięciu dwóch lat i zmarł, gdy Bastian był na studiach. Dom Anieli i Adama Świątków z gospodarstwem, sadem i kawałkiem pola ostatecznie oddryfował z jego orbity. Mieszkał tam wuj Marian, który coraz częściej utyskiwał, że już nie ma zdrowia do biegania po obejściu i że chętnie przeniósłby się do kawalerki, bo jak tu mieszkać w takim domu. Aż wreszcie w zeszłym roku zwichnął staw biodrowy i kwestia przeprowadzki do miasta stała się paląca.

      Familia zastygła w zamyśleniu, co robić – bo trzeba zachować, ale nie zmarnować. Tylko Bella się nie zastanawiała. Krótka peregrynacja po rodzinie, propozycja prosto z mostu, konkretnie, notarialnie, przelewem. Wuj i ciotka zgodzili się od razu. Matka Belli i Bastiana miała opory przed braniem pieniędzy od córki, która przy świątecznym stole wypaliła z powagą, że przecież i tak prędzej czy później je odziedziczy. Bastian obserwował w milczeniu swoją siedem lat starszą siostrę, tę obrotniejszą i na wiele innych sposobów pierwszą, szczerzącą zęby w uśmiechu rekina biznesu. I wybuch wymuszonej wesołości rodziców po tym oświadczeniu.

      Wtedy do niego dotarło, że jemu nie należy się nic.

      Nie żeby planował rzucić wszystko i wyjechać na wieś. Ale Raport Strzygonia był ciągle pod kreską, przydałby się każdy grosz. W rodzinie jednak o takich rzeczach się nie rozmawia. Chyba że jest się Bellą.

      Pomyślał, że nie tylko mu się nie należało – właściwie mu nie zależało. To miejsce zawsze było ledwie pamiętaną wakacyjną scenerią, która dla chłopca z miasta stawała się a to Dzikim Zachodem, a to źródłem zatruć pokarmowych. Ale teraz, gdy cieciował na siostrzanych włościach, przychodziło mu czasem do głowy, że cała ta ziemia przesypała mu się przez palce.

      Choć z początku propozycję siostry, by popilnował budowy, gdy ona wyjedzie na trzy miesiące do Stanów, uznał za absurdalną, to stopniowo wydawała mu się coraz lepszym pomysłem. Miałby gdzie mieszkać za darmo, nie musiałby wracać do rodziców ani nic wynajmować. A była to jedna z wielu rzeczy, na które nie starczało mu pieniędzy.

      Wrócili z Gerardem na podjazd i zobaczyli, jak od strony miasteczka zbliża się czerwony motor.

      – O, jedzie – mruknął Bastian, nagle straciwszy humor.

      – Zła jest. – Gerard się skrzywił. Blizna na twarzy, mimo że blada i częściowo niknąca w krótkiej, starannie wypielęgnowanej brodzie, podzieliła jego policzek na dwie połówki.

      – Skąd wiesz?

      – Patrz, jak trzyma głowę. Ale przynajmniej jedzie szybciej niż pięćdziesiąt, a to już postęp.

      Dziennikarz musiał przyznać, że to robi wrażenie. Zatrzymała basujący lekko motor pośrodku podwórza, oparła się nogami o ziemię i swobodnym ruchem zdjęła kask, a rude włosy rozsypały się jej na ramionach. Miała na sobie skórzaną pomarańczową kurtkę i obcisłe dżinsy, motocyklowe buty i rękawice. Przypomniał ją sobie sprzed kilku lat, gdy nabzdyczona ganiała po Podhalu w długiej spódnicy z indyjskiego sklepu.

      Doktor Anna Serafin, pomyślał. No, no.

      – Nie tak, Bastian, patrz, już się pali... – Złapała go za rękę i obróciła kolbę kukurydzy, która z jednej strony zrobiła się brązowa.

      Wyrwał dłoń i upuścił szczypce. Zaklął. Odskoczyła.

      – Wiolka, zajmij się czymś i nie wpieprzaj mi się, okej? – syknął. – Możesz na przykład nakryć. W każdym razie zejdź mi z oczu, dobrze?

      Na czole Bastiana perliły się kropelki potu. Odłożył szczypce i wytarł ręce w spodnie.

      – Chodź, rozstawimy stół – rzucił Gerard i ujął dziewczynę pod łokieć. Wiolka odwróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie. Anka miała wrażenie, że drżą jej ramiona.

      – Co to było, Bastian? – zapytała. – Nie możesz jej tak traktować. Już na pierwszy rzut oka widać, że ona...

      – Masz rację, Anka – przerwał jej, wzdychając. – Nie mogę jej tak traktować, bo tylko ona mi została.

      Zajął się odwracaniem mięsa na grillu. Anka pomyślała, że rozumie. Jeśli zostałoby powiedziane wprost, że dawna koleżanka z redakcji „Flesza”, a dzisiaj jego prawa ręka w Raporcie Strzygonia kocha się w nim jak nastolatka, to nie mógłby dłużej udawać, że tak nie jest. I musiałby coś z tym zrobić, na co teraz nie miał ani siły, ani pomysłu.

      – Myślałam, że walą do ciebie tłumy młodych dziennikarskich orłów – zauważyła. Wydał się wdzięczny za to, że Anka nie chce ciągnąć tematu. – Twój serwis, bo to już nie blog, to przecież zjawisko na tym zabetonowanym rynku medialnym.

      – Tak, walą drzwiami i oknami, a potem są zdziwieni, że nie zarobią od razu na własny kwadrat w lofcie i że nie będą pisać słusznej publicystyki o Polsce – prychnął. – Zostają miesiąc, dwa i idą dalej, bo „to nie to, czego się spodziewali”.

      – Jesteś sfrustrowany – stwierdziła raczej, niż zapytała Anka.

      Nie odezwał się, co zabrzmiało jak potwierdzenie.

      – Ale popatrz, ile osiągnąłeś. Zupełnie sam. Nie stoi za tobą żaden duży tytuł, żaden wielki wydawca nie szasta na ciebie pieniędzmi, żaden znajomy nie przewiózł cię na plecach. Możesz mieć własny głos...

      – ...którego i tak nikt nie usłyszy – dokończył za nią.

      – To co, wolałbyś dalej pracować dla „Flesza” i gonić za sensacją?

      – Anka, to ściema, że ludzie chcą być ciągle zaskakiwani. Ludzie oczekują, żeby mówić im to, co chcą usłyszeć. Należy im to uatrakcyjniać, żeby mieli wrażenie, że dostają coś nowego, ale w sprawdzonych, bezpiecznych ramach. Opowiadać tę samą historię, tylko trochę inaczej. Lekko, krótko, za to często. I wszyscy będą zadowoleni.

      Obracała w dłoni kieliszek wina, który pocił się w upale.

      – Publikowaliśmy reportaże interwencyjne, rzetelne do wyrzygania analizy ekonomiczne, demaskowaliśmy parówkowych skrytożerców w spółkach skarbu państwa, ale wiesz, co się do tej pory najlepiej nosiło? – Zawiesił głos. – Na święta Wiolka zrobiła klikadełko: celebryci składają życzenia