Najmilszy prezent. Agnieszka Krawczyk

Читать онлайн.
Название Najmilszy prezent
Автор произведения Agnieszka Krawczyk
Жанр Современная русская литература
Серия Ulica Wierzbowa
Издательство Современная русская литература
Год выпуска 0
isbn 978-83-8075-975-6



Скачать книгу

      – Chyba wiesz, że nie powinno się rozmawiać z obcymi i wchodzić do ich domów, prawda? – spytał jeszcze zdecydowanym głosem. Naprawdę uważał, że dziewczynka może któregoś dnia narazić się na niebezpieczeństwo. Matka prawdopodobnie nie wiedziała, jak bardzo otwartą osobą jest jej córka, zresztą ma też inne zmartwienia i być może nie dostrzegła, że dziecku coś zagraża. No a takie zaniedbania mogą doprowadzić do tragedii.

      – Mama zabrania mi rozmawiania z nieznajomymi. Ale pan nie jest przecież obcy. Ja pana znam. Mieszka pan przy tej ulicy i jest lekarzem. No to chyba jest pan moim znajomym?

      Nie można było odmówić temu logiki, ale mała jeszcze nie skończyła:

      – Tutaj wszyscy są dla mnie znajomi, ja już u każdego byłam. Z Figą, rzecz jasna.

      – Poważnie? – Lekarz nie mógł uwierzyć. – I mama o tym wie?

      – Nie bardzo – przyznała Nela szczerze. – Mama pozwala mi chodzić tylko do Bekierskich, bo tam jest dziewczynka, Malwina. Ale ja jej nie lubię.

      – Czemu? Dokucza ci?

      – Nawet nie. Ale wie pan, ona jest duża, ma jedenaście lat. Gada tylko o makijażu i chłopakach, a mnie to nie-in-te-re-su-je – przesylabizowała, przewracając oczyma.

      – A co cię interesuje? – Paweł prawie zapomniał, że miał jechać na swój trening, taka ciekawa zaczęła mu się wydawać rozmowa z małą.

      – Kwiaty, ptaki, jeże, ogrody – wypaliła jednym tchem. – Lubię zwierzęta. A pan?

      – Chyba też. – Paweł nie miał żadnego zwierzęcia, odkąd wyprowadził się z domu. Wcześniej jego matka hodowała psy. Oznaczało to nieustające utrapienie: wystawy, weterynarze, krycie, opieka nad szczeniakami, wreszcie szukanie nowych domów, co matka nieodmiennie przeżywała tak mocno, jakby zabierano jej członka rodziny. Oczywiście psy, a były to bolończyki o dziwnym wyrazie pyszczka, wydawały się być ważniejsze niż syn. Paweł na zawsze zapamiętał, jak wracał z matką z jakiejś wystawy… Nawaliło ogrzewanie w samochodzie, on marzł w cienkiej kurtce, a matka szczelnie owinęła swoją championkę kożuszkiem. Miał wtedy dwanaście lat i uważał się za prawie dorosłego. Zrozumiał wówczas, że dla rodzicielki pies zawsze będzie na pierwszym miejscu.

      Odtąd traktował wszelkie zwierzęta z rezerwą. I gdy Jowita wspomniała coś o kocie, wystąpił ze zdecydowanym sprzeciwem. Teraz pewnie ma ze trzy koty – pomyślał gorzko, ale od razu się zmitygował. Miał nie myśleć w tych kategoriach. To wyniszczające.

      – Najlepszy ogród ma pani Flora – ciągnęła dziewczynka. – Dziki i tajemniczy.

      – Tajemniczy ogród? – roześmiał się doktor. O ile pamiętał, była taka książka dla dzieci, dla dziewczynek, ale on jej nie czytał, tytuł znał wyłącznie ze słyszenia.

      – Właśnie tak – ucieszyła się. – Był tam pan?

      – Nie. Chyba nie znam pani Flory.

      – Musi ją pan znać! Chodzi w takiej kolorowej chuście.

      Ten opis sprawił, że natychmiast przed oczyma Pawła pojawiła się sylwetka zaaferowanej staruszki. Tak, widywał ją dosyć często, jak przemierzała chodnik dziarskim, żwawym krokiem. Najwyraźniej nic jej też nie dolegało, bo nie pokazywała się w ośrodku zdrowia jako jego pacjentka. Niektórych sąsiadów poznał już od tej strony: Seweryna Ziębę, panią Jolantę Cieplik oraz milczącego Zygmunta Wyrwę.

      – Znam ją – powiedział, a potem od razu się poprawił: – Tylko z widzenia.

      – Ma w ogrodzie jeże. I umie sama zrobić farby. Taaaakie piękne. – Mina dziewczynki wyrażała zachwyt. – W ogóle wszystko umie. I jej dom jest taki śliczny. Zupełnie inny niż mój.

      Paweł przywołał z pamięci dom pani Flory, zapuszczoną willę w wielkim, pełnym dziko rosnących roślin ogrodzie. Tak, to mogło mieć swój urok, ale chyba gospodyni trudno się było ze wszystkim uporać. Budynek niszczał, ogród opanowały chwasty. Nie był to wymarzony model nieruchomości przy tej ulicy, na której przeważały zadbane i minimalistyczne ogródki.

      Lekarz odchrząknął i wrócił do głównego tematu:

      – Jeśli chcesz się uczyć jazdy na rowerze, musisz spytać mamy.

      – A pan nie przyjdzie? – zagadnęła dziewczynka z nadzieją. – Tak sobie pomyślałam, że to by ją przekonało.

      Zaruski mruknął coś pod nosem. Tego właśnie się obawiał. Jego plany przełamania się i nawiązania interakcji z nowymi ludźmi nie obejmowały na razie odwiedzin u sąsiadów. Westchnął głęboko, starając sobie wytłumaczyć, że będzie to dla niego dobre. W pracy potrafił nawiązywać kontakty, ale to była praca i traktował ją odmiennie. Tam nikt go nie pytał o osobiste sprawy. A w układach towarzyskich jest inaczej. Zaczyna się od wypytywania: Kto? Skąd? Dlaczego? Nie miał na to najmniejszej ochoty. Rozumiał jednak, że przez całe życie nie będzie się mógł izolować od ludzi. Gdyby naprawdę tego chciał, powinien sobie kupić działkę pod lasem w Beskidzie Niskim i zbudować ziemiankę. Tak niepozorną, by dach tylko nieznacznie wystawał nad powierzchnię gruntu i przez to był prawie niezauważalny.

      Roześmiał się na ten pomysł, co Nela potraktowała jako zgodę.

      – Proszę wpaść jak najprędzej. Chcę się szybko uczyć. Mam rower w garażu – zaznaczyła jeszcze na wszelki wypadek.

      Doktor kiwnął głową.

      – Teraz niech pan już jedzie – dodała łaskawie. – Pogoda może się popsuć.

      – Właśnie, a ja nie mam kaloszy – zażartował jeszcze.

      Mała potwierdziła z powagą:

      – Mama nie lubi, jak wracam z przemoczonymi nogami. Mówi, że od tego łatwo zachorować.

      – To prawda. Zawsze słuchaj mamy – pouczył, a potem wskoczył na rower i odjechał.

      Nela patrzyła za nim jeszcze chwilę, po czym odwróciła się i podskakując ruszyła w swoją stronę. Figa pomknęła za nią, poszczekując i wymachując śmiesznym ogonem.

      6.

      Zygmunt Wyrwa miał w życiu tylko jedną pasję, a było to uprawianie kwiatów w szklarniach. Kiedyś, jeszcze za życia żony, posiadali dwie ogromne szklarnie, w których, w dawnych latach, rosły frezje, gerbery i goździki. Zygmunt szczerze nie znosił gerber, ale wówczas, przeszło trzydzieści lat temu, taka panowała moda. Przez kwiat cięty rozumiano goździka, gerberę, delikatną frezję albo anturium – dziwny kwiat, którego wygląd wcale się Zygmuntowi nie podobał. Nie uprawiał nigdy też storczyków ani innych tego typu egzotycznych roślin. Wolał te sprawdzone gatunki, cieszące się największym powodzeniem. Dzień Kobiet – goździk, Święto Pracy – goździk, jakaś oficjalna impreza – obowiązkowo goździki, na randkę frezja, a w przypadku Dnia Nauczyciela – gerbery. Tak się to kręciło przez wiele lat, aż pojawiły się inne trendy. Kwiaciarnie zamieniły się w studia florystyczne, w bukietach zaczęły dominować inne kwiaty, w dodatku przybrane już nie swojskim asparagusem, a trawami, bibułką, a nawet wikliną. Koniec świata – myślał Zygmunt, kiedy przyszło mu zlikwidować produkcję. Żona zmarła, syn nie dawał znaku życia, odkąd wyjechał za granicę, czasem wpadał jedynie kuzyn, żeby zapytać, jak mu się żyje. Po przejściu na emeryturę pan Zygmunt jedną szklarnię całkowicie zlikwidował, natomiast drugą, tę, do której wychodziło się wprost z domu, postanowił nieco zmodernizować.

      Jego wielką namiętnością stały się róże. Posiadał kilka krzewów na podwórku, w przydomowym ogródku,