Название | Uwierz w Mikołaja |
---|---|
Автор произведения | Magdalena Witkiewicz |
Жанр | Любовно-фантастические романы |
Серия | |
Издательство | Любовно-фантастические романы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-8075-972-5 |
– Nie chcesz ze mną spędzić świąt? – płaczliwie zapytała Agnieszka. – Babciu! Ale przecież my zawsze spędzamy Boże Narodzenie razem!
Pani Helena przełknęła łzy. Bardzo chciała spędzić święta z wnuczką, ale znała ją – gdyby ta zobaczyła, w jakim staruszka jest stanie, z pewnością postanowiłaby jej pomóc. Po świętach zdecydowałaby się z nią zostać, opuściłaby zajęcia na uczelni, by tylko się nią opiekować, a potem z pewnością pragnęłaby jej zorganizować cały czas rekonwalescencji, bo pewnie trochę potrwa. Nawet kosztem swojego młodego i pewnie w miarę beztroskiego życia. Na to pani Helena nie mogła pozwolić. Zresztą była już za stara na organizowanie wszystkiego na nowo. Miała swoje przyzwyczajenia i nie zamierzała z nich rezygnować. Postawią ją na nogi w tym Happy Endzie i potem z dumą do wszystkiego przyzna się wnuczce. Z dumą, bo przecież dzielnie to wszystko zniesie.
Podrapała się drutem, przyniesionym przez „Apolla” tamtego dnia, gdy jej nogę wsadził w gips (do tej pory nie miała pojęcia, skąd on ten drut wykombinował), i spojrzała na sąsiadkę, z którą dzieliła pokój. Kobiecina wydawała się bardzo niezadowolona z tego, że Helena zajęła sąsiednie łóżko. Z wyższością spoglądała na nią bez słowa. Pani Piotrowska uznała jednak, że jest tam tylko tymczasowo, aż postawią ją na nogi, i w związku z tym doprawdy nie musi się z nikim spoufalać. Nawet z tą kobietą, która wygląda, jakby miała ją zabić wzrokiem.
4
Sabina Wojtczak myślała, że tym razem naprawdę trafi ją szlag. Za każdym razem tak myślała, ale gdzieś w podświadomości pamiętała słowa swojego świętej pamięci męża, że złego licho nie bierze. A przynajmniej nie tak szybko. Podejrzewała, że coś faktycznie było w tym stwierdzeniu, bo mimo cholerycznego usposobienia nadal miała się całkiem nieźle.
Jak się jednak miała nie irytować, skoro ciągle zdarzało się coś, co wyprowadzało ją z równowagi? Miała nadzieję, że starość spędzi sobie wśród ludzi, którzy jej nie wnerwiają. A ta nowa na łóżku obok wkurzała ją niemiłosiernie. I to stukanie… Raz kulą, a raz gipsem czy co tam ona na nodze miała. I jeszcze to, jak ruszała tymi palcami u stóp, które jej spod tego opatrunku wystawały… Paznokcie miała pomalowane na bordowo! Normalnie musi policzyć do dziesięciu, bo jednak tym razem ją trafi.
Wiedziała, że nie ma zbyt łatwego charakteru i Bogusław naprawdę powinien pójść w kapciach do nieba, że z nią wytrzymał tak długo. Zanim odszedł, jeszcze jej ogórków kiszonych narobił. Chyba ze dwadzieścia słoików. Z tych ogórków, które sam zasadził i potem zebrał na ich działce. Działce, na której może była ze trzy razy przez jakieś dwadzieścia lat i to tylko dlatego, że było ciepło i chciała się wylegiwać z książką na leżaku.
– Sabinko, ruszać się trzeba. Dla zdrowia – mówił Bogusław. – Na działce skłony robisz i przysiady. Najlepsza gimnastyka. Wszystkie mięśnie pracują. Dzięki temu do końca życia będziesz sprawna i zdrowa.
Bogusław faktycznie do końca był szczupły, sprawny i żwawy, ale to jego życie skończyło się zbyt szybko. No i na co mu to zdrowie było? I ta sprawność? Na nic. Sabina była bardziej schorowana, mniej sprawna, ale do półki z książkami dała radę dojść, a w dobie zakupów spożywczych w sklepie internetowym nawet nie musiała wychodzić z domu. Czasem brakowało jej towarzystwa, ale nie na tyle, by się tym przejmować. Poza tym gdy naruszyła sobie kość biodrową (była pewna, że to złamanie, chociaż lekarz uważał, że przesadza), i ta sytuacja się rozwiązała. Na jej korzyść, oczywiście. Jak zawsze przez ponad osiemdziesiąt lat życia.
Zawsze spadała na cztery łapy. Jak kot. Nie to co jej mąż, który spadł z drabiny na swojej działce i się od razu połamał. Trzeba było? Mógł siedzieć na kanapie i czytać książki. Zawsze to bezpieczniejsze dla zdrowia. Albo grać w scrabble. Wtedy właśnie, jak Bogusław się połamał, od dwóch dni z nim nie rozmawiała. Była wściekła, bo ułożył najwyżej punktowane słowo, jakie widziała w życiu. JAŹŃ. Obraziła się, a kilka dni później on umarł. Jakby na złość! I zostawił ją z tą całą działką, której nawet nie lubiła. Cóż miała robić? Pozazdrościła mężowi, a działkowiec był z niej żaden, bo wychodząc ze szklarni, uszkodziła sobie kość biodrową (złamała – tego była tego pewna!) i tym sposobem wylądowała w Domu Seniora Happy End.
Miała wprawdzie nadzieję, że ten koniec nie nastąpi zbyt wcześnie, ale tam przynajmniej wiedziała, że dadzą jej jeść i nie pozwolą jej umrzeć za szybko. A nawet jak się z kimś miło pogada, to i pierniczki przywiozą, i jakiegoś smacznego wafelka. Tylko rehabilitacji nie lubiła. Podobno już była do niej gotowa. Gotowa? Ona do ruchu nigdy nie była gotowa. Wolała życie przeżyć stacjonarnie, grając na przykład w scrabble. O! Musi zapytać tę nową, czy gra w scrabble.
Jak tylko przestanie ją wnerwiać. Tym ruszaniem palcami. Bordowe paznokcie z takim brokatem połyskującym na różne kolory. Jak bombki na choince. Jak można tak na co dzień? Sabina zrozumiałaby sylwester, ale na co dzień? Taki brokat?
Sabina nigdy nie malowała sobie paznokci u stóp. Jak żył Boguś, to on jej malował. Boguś umiał wszystko. Malował i ściany, i sufity, i paznokcie swojej żony. Sabinie trochę brzuch przeszkadzał w tym malowaniu. No, ale skoro Bogusław to robił, to po co miała się gimnastykować?
Nikogo innego nie miała. Oczywiście się do tego nie przyznała, bo to wstyd tak zupełnie samemu iść przez życie. Dzieci z Bogusiem też nie mieli. Najpierw byli zbyt leniwi na to… No, dobrze, ona była zbyt leniwa, nie chciała. A bo to wczasy w Bułgarii były w fajnej cenie, a potem budowali daczę nad jeziorem. I bałaganu nie lubiła. A dzieci zawsze robią bałagan. Krzyczą, wrzeszczą i ruszają nie tylko palcami u stóp, ale też wierzgają nogami i kopią. Potem jednak koleżanki jedna za drugą zachodziły w ciążę i Sabina uległa Bogusiowi. Obiecał jej, że będzie wstawał do dziecka w nocy i że będą karmili butelką. Zresztą wtedy wszyscy karmili butelką i jakoś te dzieci rosły na dobrych ludzi. Koleżanki miały nawet czwórkę dzieci, a oni nikogo. Bogusław do domu przyniósł tylko psa.
– Podobno jak się zaopiekujesz zwierzęciem i poczujesz instynkt macierzyński, to się uda – powiedział cicho.
Sabina spoglądała wtedy na małą włochatą kulkę, zwiniętą w jego ramionach. Podobała się jej ta kulka, ale żeby od razu instynkt macierzyński? Nic nie poczuła. Nic a nic.
Z psem nie była na spacerze ani razu. Boguś chodził z nim na działkę. Wsadzał go w koszyk przytwierdzony do rowerowej kierownicy i ruszali razem w drogę. Rozczulał ją ten widok. I wbrew pozorom kochała tego psa. Karmiła go. Wieczorami siadywali razem w fotelu i czytali książki. Znaczy ona czytała, bo pies spał. Ale nie wywołało to emocji takich, które pomogłyby w zajściu w ciążę. Trochę nawet tego żałowała.
Coraz częściej przychodziły takie dni, gdy zdawała sobie sprawę, że jest sama. Zupełnie sama. I nie ma na całym świecie nikogo, kto by ją kochał. A czy ona kochała kogoś oprócz siebie? Przez całe życie chyba nie.
– Pani Sabinko…
Do pokoju weszła właścicielka Happy Endu, pani Krystyna, kobieta w średnim wieku, o nienagannej prezencji. Zadbana, szczupła i zgrabna. Sabina zawsze myślała, że mogłaby ona być aktorką w amerykańskich filmach i że zdecydowanie się marnuje w tym „hepiendzie”.
–