Balladyna. Małgorzata Rogala

Читать онлайн.
Название Balladyna
Автор произведения Małgorzata Rogala
Жанр Классические детективы
Серия
Издательство Классические детективы
Год выпуска 0
isbn 978-83-8075-950-3



Скачать книгу

kółku krew w kilku miejscach znów zaczyna się sączyć.

      – Miałem przy sobie valuloran i hecapetrynę – mówi usprawiedliwiającym tonem. – Usiadłem przy tej dziewczynie, ukradkiem wrzuciłem tabletki do swojego kubka i poczekałem, aż się rozpuszczą. Boże, naprawdę nie wiem, dlaczego to zrobiłem. To… Ja… Przysięgam, że…

      – Radzę ci nie zbaczać z tematu.

      – Udało mi się zamienić kubki. Wystarczyło, żeby wzięła łyk mojej kawy, i mogłem zrobić z nią, co tylko chciałem. Ale przecież nie skrzywdziłem jej! Po wszystkim dałem jej pieniądze na bilet i… Byłem pewny, że niczego nie będzie pamiętać.

      Wzdycham. Patrzę na nagie ciało tego bydlaka, na jego zarzyganą, umięśnioną klatkę piersiową, na ziarnka kukurydzy, które są jak złote zęby, ale nie szczerzą się w uśmiechu, wreszcie wbijam wzrok w skurczoną namiastkę jego męskości. Jej czasy chwały są teraz zamglonym wspomnieniem.

      – Po wszystkim? – dopytuję, nie przenosząc spojrzenia. – Miałeś być precyzyjny.

      Gnój drży jak osika. Na dworze jest dwadzieścia, może dwadzieścia jeden stopni, a w piwnicy co najwyżej trzy mniej. Prawdziwą różnicę czuć dopiero w ciągu dnia.

      – Zabawiliśmy się trochę. Nie miała nic przeciwko, a ja byłem bardzo delikatny. Użyłem lubrykantów i choć… Proszę, przestań tak patrzeć na…

      – Na co?

      Uśmiecham się i spoglądam mu prosto w oczy. Głęboko zaciągam się odorem rzygowin, krwi i odchodów. W ustach czuję posmak taniego cygara. Myślę, że właśnie tak smakuje ropa wyciśnięta z zakażonej, ślimaczącej się rany. Żółty wysięk, który przecież też jest mieszaniną ubocznych produktów życia.

      Jestem sobie w stanie wyobrazić jej smak. Ty też, prawda? Choć nigdy jej nie próbowaliśmy, oceniamy ją po wyglądzie. Nieładnie. Na którym etapie życia zostaliśmy tak zbydlęceni? Jakim prawem tylko po wyglądzie oceniamy smak ropy wyciśniętej z zakażonej rany? Przecież to cholerna dyskryminacja być może smakowitego półproduktu.

      Ale wróćmy do sedna.

      Źrenice gnoja się rozszerzają, mimo że w pomieszczeniu nie zrobiło się ani odrobinę jaśniej. Ten mały grajdołek szczerości niezmiennie oświetla jedna, jedyna żarówka. Jedna, jedyna żarówka rzuca światło na świadectwo prawdzie.

      – Boże… – Twarz sukinkota staje się upiorną, pośmiertną maską. Na kilka sekund zastyga w całkowitym bezruchu. Nagle bydlę odzywa się drżącym głosem: – O tym wszystkim mogłem wiedzieć tylko ja, a…

      Kiwam przytakująco głową.

      – Przyznałeś się. – Nachylam się nad nim i przebieram w rzygach obklejających włosy na jego piersi. Sięgam po niestrawione ziarnko kukurydzy. Biorę je w dwa palce, przez chwilę obracam, wreszcie wkładam do ust. Ma kwaśny posmak. Właściwie w ogóle nie smakuje jak kukurydza. – Wyrzuciłeś to z siebie, a ja muszę teraz ten syf przyswoić. Ale faktycznie całkowicie nie o te historie mi chodziło. Prawdę mówiąc, takie obrzydlistwo nawet nie przyszłoby mi do głowy.

      – Więc?

      – Będziesz chyba musiał się naprawdę wysilić. Widzę, że masz do opowiedzenia mnóstwo klawych historii. Ale wrócimy do nich za chwilę.

      * * *

      Jan Korky obudził się o świcie. Przeciągnął się, zwlókł z łóżka, po czym boso wyszedł na balkon. Zapowiadał się kolejny piękny dzień. Osiadła na hiszpańskiej terakocie rosa pobudzała krążenie. Rześkie powietrze niosło woń mułu i gnijącego drewna. Ostatnie upały nie zdołały osuszyć zwalonych pni składowanych po drugiej stronie jeziora.

      Wierzby.

      Na cóż komu były wierzby?

      Drzewne kłusownictwo miało sens, gdy polowało się na mahoniowiec, heban lub agar. No, ewentualnie na palisander.

      Ale wierzby?

      Korky od wielu dni zastanawiał się, kto w środku lata ściął, a potem porąbał cztery drzewa gnące się dotąd nad taflą jeziora. Wierzby, których ponurego zamyślenia nie byłby w stanie odtworzyć nawet najlepszy i najbardziej pijany kopista.

      I jak, do diabła, ktoś powalił je niemal zupełnie bezgłośnie?

      Chyba, że tafla jeziora magicznym sposobem wsysała dźwięki rozpaczy. Może nikomu nie chciała zdradzić płaczu odbicia tego, czym sama była.

      Korky energicznie poklepał się po policzkach i wrócił do sypialni. Założył atłasowy szlafrok (precyzyjnie: z nierozgałęzionego biopolimeru), po czym jeszcze raz się przeciągnął.

      To była dobra noc.

      A czekał go jeszcze lepszy dzień. Sobota. Wolne. Mnóstwo czasu na przyjemności.

      O szóstej Korky zasiadł przed talerzem pełnym sterylizowanego mleka i płatków śniadaniowych. Pyszna mieszanka. Ilekroć zasiadał do takiego posiłku, myślał o milionach drobnoustrojów, które zginęły w czasie wyparzania UHT. Prawdziwa rzeź niewiniątek. Gdy płatki śniadaniowe trzeszczały mu w zębach, patrzył na te nurzające się wciąż w talerzu. Piękny kolor zawdzięczały nie jaskrawości zboża, a żółcieni pomarańczowej, uroczemu barwnikowi zabronionemu w krajach Północy.

      Życie jest przecież szkodliwe.

      Życie jest przecież niesprawiedliwe.

      Na północy od dziesiątek lat nie było czynszówek podobnych do tych, do których rezydencja Korkiego od wieków stała wypięta zadkiem. Przebudowano je w uroczym stylu, obito drewnem, opróżniono z pieców na miał węglowy, ocieplono dodatkowym drewnem (w końcu styl Północy nie mógł się obejść bez drewna), a przede wszystkim odarto z zacieków powstałych przez okropne działanie smogu. Wielopierścieniowe węglowodory aromatyczne znajdujące się w spalinach stanowiły składnik wielu produktów spożywczych. Ale żółcieni pomarańczowej na Północy pozbyto się z bezwzględnością godną ich bogów.

      Korky dojadł płatki, oblizał łyżkę i włożył ją razem z talerzem do zmywarki. Dalszy ciąg porannych czynności stanowił rytuał. Opróżnienie kiszek, szybki prysznic, szorowanie zębów, spryskanie się wymiocinami kaszalota, ubranie się. Polo? Nie. Wybrał luźną, lnianą koszulę z guzikami ze startych bawolich rogów.

      W momencie gdy Korky poprawiał skórzany pasek, zabrzęczał dzwonek do drzwi. Mimo że rezydencja była otoczona murem, żeliwna furtka nie miała zamka. Każdy mógł ją pchnąć i wejść na teren posiadłości.

      Korky błyskawicznie zbiegł po schodach. Nie spodziewał się żadnych gości, ale gdy otworzył drzwi, jego twarz się rozpogodziła.

      – Kogo ja widzę!

      Cofnął się i wpuścił do środka wysokiego, chudego mężczyznę. Na jego twarzy były smugi białego kremu. Korky pomyślał o szpiku kostnym kurcząt i końskim moczu. Obie substancje doskonale sprawdzały się jako nawilżacze.

      Pięć minut później mężczyźni siedzieli w widnym saloniku we wschodnim skrzydle rezydencji. Na hebanowym stoliku stały dwie filiżanki czarnej jak smoła kawy.

      – Przejeżdżałem w pobliżu…

      Korky machnął od niechcenia dłonią.

      – Wracałeś – sprecyzował.

      – To prawda. Wracałem. Nie ukryły tego nawet smugi kremu?

      – Nie przede mną. Mam węch wyczulony na zapach lafirynd.

      W rzeczywistości Korky doskonale wiedział, że prokurator Adam Gralon w pierwsze piątki miesiąca noc spędza poza domem. Od dwóch lat regularnie odwiedzał wtedy lupanar.