Król Łotrów. Loretta Chase

Читать онлайн.
Название Król Łotrów
Автор произведения Loretta Chase
Жанр Исторические любовные романы
Серия Rozpustnicy
Издательство Исторические любовные романы
Год выпуска 0
isbn 978-83-7551-634-0



Скачать книгу

wszystko? – drążył Beaumont. – Zamierzasz pozostawić nas w niepewności? Jak ona wygląda?

      Dain wzruszył ramionami.

      – Brunetka, szare oczy. Jakieś metr sześćdziesiąt wzrostu, między czterdzieści pięć a pięćdziesiąt kilo.

      – Oszacowałeś ją, co? – zapytał Goodridge, szczerząc zęby w uśmiechu. – Twoim zdaniem te czterdzieści pięć do pięćdziesięciu kilo dobrze się rozkłada?

      – Skąd, u diabła, miałbym wiedzieć? Skąd ktokolwiek miałby to wiedzieć, przy wszystkich tych gorsetach i krynolinach, i w co tam jeszcze wpychają się albo przypinają sobie kobiety? Same sztuczki i kłamstwa, dopóki nie są nagie. – Uśmiechnął się. – Wtedy rodzaj kłamstw się zmienia.

      – Kobiety nie kłamią, milordzie – dobiegł od drzwi głos z lekkim akcentem. – Tak się jedynie wydaje, ponieważ funkcjonują w innej rzeczywistości. – Hrabia d’Esmond wszedł do pokoju, delikatnie zamyknąwszy za sobą drzwi.

      Dain, choć powitał d’Esmonda jedynie niedbałym skinieniem, bardzo się ucieszył na jego widok. Beaumont w szczwany sposób wydobywał od ludzi dokładnie te rzeczy, które najmniej chcieli ujawniać. Dain wprawdzie bez trudu odpierał jego sztuczki, nie znosił jednak koncentracji niezbędnej do zmylenia parszywego kundla.

      W obecności d’Esmonda Beaumont nie będzie zdolny zająć się kimkolwiek innym. Hrabia niekiedy dekoncentrował nawet Daina, aczkolwiek nie z tych samych powodów. D’Esmond był tak piękny, jak tylko może być mężczyzna, nie zaczynając przypominać kobiety. Smukły, niebieskooki blondyn o twarzy anioła.

      Gdy Beaumont przedstawiał ich sobie przed tygodniem, zasugerował prześmiewczo, żeby poprosili jego żonę, artystkę, o namalowanie ich razem.

      – Mogłaby zatytułować obraz Niebo i Piekło – powiedział.

      Beaumont rozpaczliwie pragnął d’Esmonda. D’Esmond pragnął żony Beaumonta. A żona Beaumonta nie pragnęła nikogo.

      Sytuacja ta bawiła Daina nieprzytomnie.

      – Zjawiasz się w samą porę, d’Esmond – skomentował Goodridge. – Dain miał dziś przygodę. Do Paryża przybyła właśnie pewna młoda dama… i akurat na Daina od razu wpadła. A on z nią rozmawiał.

      Powszechnie wiadome było, że Dain wzbrania się przed utrzymywaniem jakichkolwiek kontaktów z przyzwoitymi kobietami.

      – Siostra Bertiego Trenta – wyjaśnił Beaumont.

      Obok niego znajdował się wolny fotel, przy czym wszyscy wiedzieli, dla kogo jest przeznaczony. D’Esmond przeszedł jednak bliżej Daina i oparł się o tył jego fotela. Żeby dręczyć Beaumonta, oczywiście. D’Esmond tylko wyglądał jak anioł.

      – A, tak – rzekł. – Zupełnie niepodobna do niego. Ewidentnie wdała się w Genevieve.

      – Mogłem się domyślić – stwierdził Beaumont, ponownie napełniając sobie kieliszek. – Już ją poznałeś? I co, ty także przypadłeś jej do gustu?

      – Dopiero co natknąłem się na Trenta i jego krewniaczki u Tortoniego – wyjaśnił d’Esmond. – W restauracji panowało nie lada poruszenie. Genevieve… to znaczy lady Pembury… nie pokazywała się w Paryżu od czasu pokoju w Amiens. Wyraźnie o niej nie zapomniano, pomimo upływu dwudziestu pięciu lat.

      – Na Jowisza, tak! – wykrzyknął Goodridge, waląc dłonią w stół. – W tym rzecz, ma się rozumieć. Zadziwiające zachowanie Daina wprawiło mnie w takie osłupienie, że nie dodałem dwóch do dwóch. Genevieve. No tak, to wszystko tłumaczy.

      – Tłumaczy co? – zapytał Vawtry.

      Goodridge napotkał wzrok Daina. Na jego twarzy odmalował się niepokój.

      – No, oczywiste, że byłeś troszkę… ciekaw – powiedział. – Genevieve odstaje od przeciętnej, a jeśli panna Trent reprezentuje ten sam rodzaj… anomalii, no, wówczas przypomina te drobiazgi, które kupujesz od Champtoisa. No i tam właśnie była, w jego sklepie. Jak to pudełko na lekarstwa w kształcie konia trojańskiego, które zakupiłeś w zeszłym miesiącu.

      – Rzadki okaz, chcesz powiedzieć – podsumował Dain. – A także, bez wątpienia, horrendalnie kosztowny. Doskonała analogia, Goodridge. – Uniósł kieliszek. – Sam bym tego lepiej nie ujął.

      – Mimo wszystko – rzekł Beaumont, przenosząc wzrok z Goodridge’a na Daina – trudno mi uwierzyć, że w paryskiej restauracji zapanowało poruszenie z powodu dwóch nietypowych kobiet.

      – Kiedy poznasz Genevieve, zrozumiesz – zapewnił d’Esmond. – Ona nie jest po prostu pięknością. To prawdziwa femme fatale. Mężczyźni tak je oblegli, że ledwie mogły spożyć posiłek. Naszego przyjaciela Trenta bardzo to rozdrażniło. Na szczęście dla niego, mademoiselle Trent doskonale powściąga swe uroki. W przeciwnym razie, jak sądzę, doszłoby do rozlewu krwi. Dwie takie kobiety… – Ze smutkiem pokręcił głową. – To za dużo dla Francuzów.

      – Pańscy rodacy mają dziwne wyobrażenia na temat uroku – skonstatował Dain, napełniając i podając hrabiemu kieliszek. – Ja zauważyłem jedynie zarozumiałą, przeintelektualizowaną starą pannę o ciętym języku.

      – Lubię bystre kobiety – stwierdził d’Esmond. – Są takie stymulujące. Mais chacun a son gout11. Cieszy mnie wiadomość, że panu ona całkowicie nie odpowiada, milordzie. Konkurencja już jest zbyt wielka.

      Beaumont się roześmiał.

      – Dain nie konkuruje. On prowadzi wymianę. I to wyłącznie z jednym typem, jak wszyscy wiemy.

      – Płacę dziwce kilka monet – rzekł Dain. – Ona daje mi dokładnie to, czego wymagam. A kiedy jest po wszystkim, jest po wszystkim. Skoro światu nie grozi nagły brak dziwek, dlaczegóż miałbym zadawać sobie nadmierny, jak wiemy, trud dla kobiet innego rodzaju?

      – Pozostaje jeszcze miłość – zauważył d’Esmond.

      Słuchacze ryknęli śmiechem.

      Kiedy hałas przycichł, Dain skomentował:

      – Chyba mamy do czynienia z przepaścią językową, panowie. Czy nie o miłości mówiłem?

      – Myślałem, że mówi pan o nierządzie – odparł D’Esmond.

      – W słowniku Daina to jedno i to samo – poinformował go Beaumont. Wstał. – Chyba przespaceruję się na dół wrzucić kilka franków do tej studni bez dna zwanej Rouge et Noir12. Ktoś chętny?

      Vawtry i Goodridge podążyli za nim do drzwi.

      – D’Esmondzie? – zapytał Beaumont.

      – Może – odparł hrabia. – Zdecyduję później, kiedy dokończę wino.

      Zajął zwolnione przez Vawtry’ego miejsce obok Daina.

      – Nie moja sprawa, hrabio, ale mnie to ciekawi – odezwał się Dain, kiedy pozostali znaleźli się poza zasięgiem słuchu. – Dlaczego po prostu nie powie mu pan, że uderza pod niewłaściwy adres?

      D’Esmond się uśmiechnął.

      – Gwarantuję panu, że nie uczyniłoby to różnicy. Ma ze mną, jak sądzę, ten sam problem, co ze swoją żoną.

      Beaumont spółkował praktycznie ze wszystkim, na czym zdołał położyć łapy. Jego zniesmaczona żona postanowiła, lata temu, że ma trzymać te łapy z dala od niej. Mimo to nie stała mu się obojętna. Beaumont był wściekle zaborczy, a zainteresowanie d’Esmonda jego żoną doprowadzało go do obłędu z zazdrości. Dain uważał, że to żałosne. I niedorzeczne.

      – Może



<p>11</p>

  (fr.) Ale o gustach się nie dyskutuje.

<p>12</p>

 Hazardowa gra w karty.