Kronika Niedzielna. Sandor Marai

Читать онлайн.
Название Kronika Niedzielna
Автор произведения Sandor Marai
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-07-03463-8



Скачать книгу

niepokoju zaświadcza: Niemcy potrzebują kolonii i surowców, żeby mogły żyć, Japonia potrzebuje terytorium i rynku, Hiszpania potrzebuje pokoju i rekonwalescencji, a poza tym wszystkim również Irlandczycy czegoś potrzebują – przyczyny te da się wyraźnie wyodrębnić za pomocą badawczej różdżki rozumu, a mimo to nie otrzymujemy zdecydowanej odpowiedzi, co takiego właściwie w naszych czasach rzuca urok na życie w Europie i czyni je tak niepokojąco problematycznym, przeraźliwie przejściowym, zatrważająco pozbawionym widoków. Europa jest dzisiaj doliną niepokoju. Nienawiść, która powszechnie wyraża się w ostatecznych formułach politycznych, przenika życie prywatne w sposób tak intymny, jak chyba nigdy przedtem; we wszystkich stronach walczą pod znakiem czerwonych i białych róż; we wszystkich stronach gibelini i gwelfowie szczerzą ku sobie zęby i na siebie warczą; pochodzenie, rasa, światopogląd, klasa, język, zasadne prawo posiadania i umotywowane potrzebami roszczenie – wszystko to dzisiaj w ramach wielkiej i doskonalącej się jedności cywilizacji oddziela ludzi od siebie, i to w stopniu jeszcze większym niż przed stu laty albo w czasach wojny trzydziestoletniej.

      Europejczyk jest dzisiaj skłonny raczej do wszystkiego aniżeli do decyzji – decyzji odnoszącej się do czegoś małego bądź do czegoś dużego, zupełnie nie ma to znaczenia. Nasze życie gospodarcze nie jest niczym innym jak odsuwaniem w czasie, wszelkimi narzędziami, jakiegoś wielkiego kryzysu, a jednocześnie nikt, ale to nikt nie jest skłonny tknąć prawdziwych elementów tego kryzysu, rozpocząć rozbiórki naturalnych i sztucznych przeszkód, które oddzielają terytoria gospodarcze; nie jest skłonny, a nawet nie może tego uczynić, bo już nawet co do szczegółów jest bezradny. Nasze życie polityczne to permanentne oddawanie się taniej rozrywce jak w lunaparku, znoszenie i tolerowanie, odsuwanie w czasie i niewtrącanie się, które w końcu i tak zmusza do ingerencji. Francuskie powiedzenie, że mąż stanu może wpływać na los mas tylko w takim stopniu, w jakim meteorolog – na pogodę, nigdy nie było tak prawdziwe, jak właśnie w tych powojennych czasach w Europie. Wszyscy wiedzą, że ten sztuczny pokój jest pozbawiony nadziei; oto ostatnia godzina, gdy wreszcie trzeba by zorganizować prawdziwy pokój; a nawet najmądrzejsi ludzie nie mogą uczynić nic innego, jak tylko prolongować stan, o którym wiedzą, że jest nie do utrzymania. Szary człowiek, który w tych nieznających już odległości czasach co godzinę dowiaduje się o wydarzeniach na świecie, przy porannej kawie albo przy wieczornym cygarze przyjmuje do wiadomości, potakując głową, że w Chinach zaczęło się to, co od roku trwa w Hiszpanii; i ta świadomość, którą drażnią i pobudzają fale ciągłej informacji, napełnia się niepokojem i niepewnością. Olbrzymi mechanizm cywilizacji działa; tyle że mu nie ufamy. Przed pięćdziesięcioma laty ludzie kładli głowę na nocny spoczynek, wiedząc, że za dziesięć lat Europa będzie z grubsza i w całości dokładnie tak Europą, jak była nią wczoraj; dzisiaj nie potrafimy przepowiedzieć nawet na dziesięć dni naprzód, a i mamy powód, by w ogóle nie przepowiadać. Europa się rozwija, jest bogata, bardziej kulturalna i wykształcona, bardziej ludzka, niż była kiedykolwiek; tyle że jednocześnie jest bardziej niespokojna. Nasza radość życia stała się krucha. To prawda, tymczasem jednak, zdaniem Normana Angella, możemy regularnie dbać o nasze uzębienie.

      

28 listopada 1937

      Ewa, młodsza córka, opisała życie matki. To życie jest szare: urodziła się w Warszawie, jej ojciec był człowiekiem ubogim, nazywał się Skłodowski. Uczył matematyki i fizyki. Dziewczęta pragnęłyby studiować na uniwersytecie, ale w Rosji kobiety nie mogły uczęszczać na wyższe uczelnie. Jedna z jej sióstr, Bronia, trafiła jednak do Paryża, gdzie uczyła się na lekarza. Maria zaś nastała na służbę jako nauczycielka domowa i od czasu do czasu posyłała starszej siostrze do Paryża po dwadzieścia rubli. „Jest jakiś talent w naszej rodzinie – pisała do niej – i ważne jest jedynie to, żeby ten talent się nie zmarnował. Ucz się…” Ona sama dopiero po latach dotarła do Paryża, na uniwersytet, kiedy starsza siostra wyszła już za mąż za lekarza. Kilka lat przed przełomem wieków, u jednego z rodaków, poznała się z Pierre’em Curie. Byli tak biedni, jak ludzie zwykli być biedni jedynie w rzeczywistości i w rosyjskich powieściach.

      Ta kobieta, żona Pierre’a Curie – Madame Curie, jak bez specjalnego tytułu i rangi mawia się o niej na całym świecie – wychodzi teraz ku nam z kart obcojęzycznej książki, którą jej młodsza córka poświęca pamięci matki. Ta książka nie jest literackim arcydziełem. Pośród modnych, ekscytujących powieści biograficznych szarzeje brakiem wydarzeń, życie Marii Skłodowskiej-Curie nie było szczególnie interesujące. Wyszła z biedy niczym w betlejemskiej stajence, jak niemal wszyscy, którzy bezwarunkowo poświęcają własne życie służbie jakiejś idei i ludziom. Młodość minęła jej w niemal śmiesznym ubóstwie. Ta młoda kobieta, która później dwukrotnie zdobyła Nagrodę Nobla – raz za badania w dziedzinie fizyki i raz za badania w dziedzinie chemii – w latach uniwersyteckich w Paryżu była tak uboga, że w zimowe wieczory kładła się spać w ubraniu, a w łóżku przyciskała sobie do ciała nawet i to jedyne krzesło, byleby tylko móc się czegoś uchwycić zgrabiałymi, skostniałymi z zimna palcami19; ta młoda kobieta, która przez całe lata żyje jedynie na gotowanej w domu herbacie i owocach, w mieszkaniu bez światła i wody, nie ma właściwie żadnych przedmiotów, jakimi urządza się dom, przez całe lata żyje na peryferiach społeczeństwa, i żyje szczęśliwie, nawet w ten sposób, ponieważ w coś wierzy. Później wyzna, że tamten czas pełen męki był najszczęśliwszym okresem w jej życiu. „Trzeba wierzyć w to, że mamy własne przeznaczenie” – mówi kiedyś córkom.

      Nie, w tym życiu na próżno szukalibyśmy migotania malowniczych elementów. Tu każdy odcień jest szary, szary na szarym. Mimo wszystko to cudowne życie. Co je napędza? „Jest w tej rodzinie jakiś talent” – pisze do Broni; i rzeczywiście, ojciec jest fizykiem i matematykiem, Bronia – lekarką, Maria zajmuje się na uniwersytecie fizyką i chemią, członków rodziny pociągają badania naukowe. Czy taka skłonność jest „zdrowa”? Ta młoda kobieta o delikatnym organizmie, która z całą ambicją, jaka ją cechuje, poświęca życie badaniom naukowym, bynajmniej nie jest u końca wieku zjawiskiem codziennym. Ale ta kobieta nie jest też „niebieską pończochą”. Musimy uwierzyć, że w tej rodzinie chciał się wyrazić „jakiś talent”; jakiś ponadindywidualny intelekt, ów osobliwy przymus niepokojący ludzi w jednym czasie, ludzi, którzy zajmują się tymi samymi problemami, a nic o sobie nie wiedzą. Pierre Curie, fizyk, nie znał jeszcze Marii Skłodowskiej, kiedy w Szkole Fizyki i Chemii przy rue Lhomond zajmowała go ta sama tematyka, którą jego żona wybrała sobie jako przedmiot rozprawy doktorskiej: teoria promieni Becquerela. W końcu się spotkali. Powieściowy romans już nie mógłby być skromniejszy i bardziej bezbarwny niż spotkanie tych dwojga ubogich ludzi.

      Swoje pierwsze laboratorium urządzili w szopie przypominającej jakąś stajnię. Pracowali tu przez dziesięciolecia. Wynikiem ich badań jest rad. Tak oto, tymi lakonicznymi zdaniami, chyba w bardziej nawet dramatyczny sposób można uzmysłowić męczeństwo, które prowadziło do tego odkrycia, niż gdybyśmy szczegółowo przedstawiali skomplikowane powikłanie niedostatków, braku nadziei, ograniczeń i osamotnienia, w którym upłynął im żywot. Madame Curie przez całe lata dzieli swoje życie pomiędzy biedny dom i ubogie laboratorium – rodzą się jej dwie córki, a więc ta kobieta sprząta, karmi piersią, prasuje, pierze, pielęgnuje chorujących, i w tym samym czasie, w każdej godzinie, w której może się wyrwać od rodziny, umyka do laboratorium, staje tam pośród probówek, obserwuje i sprawdza. Szuka substancji, której promieniowanie jest dwa miliony razy silniejsze od promieniowania soli uranowej. Śladem wskazówki, jaką dawały promienie Becquerela, i ze świadomością celu szuka ciała, które chce wytworzyć w „czystej formie”. W końcu, po latach eksperymentowania, Maria i Pierre otrzymują z Czechosłowacji blendę smolistą, wreszcie



<p>19</p>

„Maria wstaje, zapala lampę, rozgląda się po pokoju. Otwiera kufer, wyjmuje bluzki, suknie, bieliznę. Ile się da, nakłada na siebie, resztę zaś rzuca na kołdrę i ponownie wsuwa się do łóżka. Jednak jeszcze jest zimno. Więc leżąc, wyciąga rękę, chwyta krzesło, unosi je i kładzie na wierzchu na stosie ubrań, żeby je przycisnąć. Może w ten sposób będą lepiej grzały?…” Ewa Curie, Maria Curie. Biografia, tłum. Hanna Szyllerowa.