Название | Dobry omen |
---|---|
Автор произведения | Терри Пратчетт |
Жанр | Зарубежная фантастика |
Серия | |
Издательство | Зарубежная фантастика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788381696753 |
Od czasu do czasu Azirafal sprzedał jedną lub dwie, rzecz jasna kiedy nie miał innego wyjścia. Od czasu do czasu w sklepiku zjawiali się poważni panowie w ciemnych garniturach i namawiali, by zechciał sprzedać sklep, a oni zorganizują w tym miejscu punkt sprzedaży detalicznej, który bardziej pasuje do ich planu zagospodarowania przestrzennego dzielnicy. Czasem proponowali gotówkę, kusząc grubymi zwitkami banknotów pięćdziesięciofuntowych. Zdarzało się również, że gdy jedni prowadzili negocjacje, drudzy snuli się po sklepie i z politowaniem kręcąc głowami, mówili o łatwopalności papieru i jakichś beczkach z prochem.
Azirafal przytakiwał, uśmiechał się i obiecywał, że weźmie to pod uwagę. Potem wychodzili. I nigdy nie wracali.
Z tego, że jesteś aniołem wcale nie musi wynikać, że jesteś słodkim durniem i naiwniakiem.
Stół był gruntownie zastawiony butelkami.
–Chodzi o to… chodzi o to… – mówił Crowley, starając się skupić wzrok na Azirafalu. – No, chodzi o to… – powtórzył, zastanawiając się, o co mu chodzi. Chodzi mi o… – przerwał i jaśniej dokończył: – delfiny. I o to mi chodzi.
– Jakieś ryby – wtrącił Azirafal.
– Nnnie. – Crowley kiwnął palcem. – To… jes… ssak. Najprawdziwszy s… sy… ssak. A różnica jest w… w… – Mózg Crowleya przypominał nieprzenikniony gąszcz, w którym trudno odszukać cokolwiek, a co dopiero jakąś różnicę. – A różnica polega na tym, że…
– Odbywają gody na lądzie? – podsunął Azirafal.
Crowley zmarszczył brwi.
– Nie. Raczej na pewno nie. Chodzi o coś z młodymi. Zresztą wszystko jedno – powiedział, pozbierał myśli i sięgając po butelkę, dokończył: – Chodzi o ich mózgi.
– O co chodzi z mózgami?
– To wielkie mózgi. Jak… stodoła. I o to chodzi. A są wieloryby i mają jeszcze większe mózgi. Słowo daję. Cały ocean mózgów.
– Szajs – mruknął Azirafal, zaglądając melancholijnie w swoją szklankę.
Crowley spojrzał chłodno, dając mu do zrozumienia, że ta ostatnia uwaga była wsadzeniem kija w szprychy przedniego koła rozpędzonego roweru.
– Że niby jak?
– Szajs. I banialuki. On przecie w głębinie spoczywa, gdy nad nim przetacza się grom. Pod nieprzebytą warstwą polipty… polity… policy, no, tych cholernych wodorostów. I ma się wynurzyć dopiero na koniec, jak się woda zagotuje w oceanie.
– Tak?
– To są fakty!
– No i masz, czegoś chciał. – Crowley wyprostował się. – Ocean bulgoce, delfiniaki rozgotowane na papkę, nic nikogo nie obchodzi. To samo z gorylami. Patrzą, patrzą i mówią: O rety! niebo czerwone, gwiazdy lecą jedna za drugą; co one wyrabiają, te banany? A potem…
– Budują gniazda. Goryle, znaczy – wtrącił anioł, gdy udało mu się nalać do szklanki już za trzecim podejściem.
– Ee… tam.
– Jak Bóg na niebie. Było na filmie. Robią gniazda.
– Chyba chodzi o ptaki – nie dowierzał Crowley.
– Gniazda – upierał się Azirafal.
Crowley uznał, że lepiej się nie spierać w tej materii.
– No i masz swoje. Wszystkie zwierzęta duże i marne. Znaczy małe. Duże i małe. I mają mózgi. Prawie wszystkie. A potem łubu-du bum bum gruch!
– Ale ty też masz w tym udział – odparł Azirafal. – To ty wodzisz na pokuszenie. Na ogół z dobrym skutkiem.
Crowley grzmotnął szklanką o stół.
– To nie ma nic do rzeczy. I nikt im nie każe się zgadzać od samego początku. Właśnie to nie chce ci przejść przez gardło, zgadza się. Wasz punkt w umowie. Macie wciąż wystawiać ludzi na próbę. Ale nie do całkowitej zagłady gatunku.
– Dobrze już, dobrze. Mnie też to się nie podoba tak samo jak tobie, ale już ci mówiłem, że nie mogę być niebusordy… niesubory… no, nie mogę nie wykonać polecenia. Jessem janioł.
– W niebie nie ma teatrów. Filmy wyświetlają raz na tysiąc lat.
– Tylko nie próbuj mnie kusić – jęknął Azirafal rozpaczliwie. – Znam cię, ty gadzie z piekła rodem!
– Ale pomyśl tylko – ciągnął nieustępliwie Crowley. – Wiesz, co to wieczność? No, pytam, czy wiesz, co to wieczność? To znaczy, czy rozumiesz, co to wieczność? Widzisz, jest taka wielka góra, na milę wysoka. Gdzieś na krańcach wszechświata. I raz na tysiąc lat zjawia się ten ptaszek.
– Jaki ptaszek? – zapytał Azirafal podejrzliwie.
– Ten, o którym mówię. Raz na tysiąc lat…
– Zawsze ten sam? Co tysiąc lat?
Po chwili wahania Crowley odpowiedział:
– Tak.
– To musi być cholernie stare ptaszysko.
– Niech ci będzie. Więc co tysiąc lat ten ptaszek leci…
– …kuśtyka…
– Leci przez cały świat na tę górę i ostrzy sobie dziób…
– Chwilunię, tak się nie da. Między tutaj a krańcami wszechświata jest do licha i jeszcze trochę – anioł zamaszyście poruszył ręką i omal nie spadł z krzesła – różnego tałatajstwa, mój złociutki.
– Ale on tam dociera! – Crowley nie ustępował.
– Jak?
– To nie ma znaczenia!
– Mógłby polecieć rakietą – stwierdził anioł.
– Tak, może i mógłby. Jak chcesz. – Crowley wyraźnie spuścił z tonu. – Tak czy owak, ten ptaszek…
– N… ale na koniec świata, tak mówiliśmy, więc? No musiałaby być taka rakieta, że on do niej wsiada, a do celu dolatuje któreś pokolenie jego następców. I powinien im zawczasu powiedzieć, że jak dotrą do góry, to muszą… – zawahał się. – No właśnie, co muszą zrobić?
– Naostrzyć dzioby o wierzchołek – odpowiedział Crowley. – A potem on wraca…
– …rakietą…
– …i tysiąc lat później powtarza to samo – szybko zakończył wywód.
Zapadła chwila pijackiej ciszy.
– Tyle zachodu, żeby dziób naostrzyć. – Azirafal wpadł w zadumę.
– Słuchaj teraz. Chodzi o to, że gdy wreszcie ptaszek zetrze górę na proszek, to wtedy…
Azirafal już miał zacząć mówić, gdy Crowley, słusznie przewidując, że usłyszy kilka cierpkich uwag na temat współczynnika ścierania granitu o ptasie dzioby, nie dał mu dojść do głosu i dokończył zdanie:
– Wtedy i tak nie przerwiesz oglądania „Dzwięków muzyki”.
Azirafal zesztywniał.
– To ci się spodoba, zobaczysz – ciągnął niestrudzenie Crowley.
– Ależ