Zranić marionetkę. Katarzyna Grochola

Читать онлайн.
Название Zranić marionetkę
Автор произведения Katarzyna Grochola
Жанр Современные детективы
Серия
Издательство Современные детективы
Год выпуска 0
isbn 9788308067819



Скачать книгу

Nie mogła nikogo wyprzedzić, mogła stać i czekać. Albo robić coś pożytecznego.

      Otworzyła schowek i zaczęła porządkować rzeczy wrzucane tam niedbale przez ostatnie tygodnie.

      Opakowanie po chińszczyźnie – na podłogę, łatwiej będzie sprzątnąć to, co widać, niż to, co niewidoczne. Bilety z autostrady (była w Krakowie miesiąc temu) – rozprostować, schować dla księgowej, faktura za benzynę – rozprostować, schować dla księgowej, faktura za benzynę z kwietnia zeszłego roku – zmiąć, wyrzucić na podłogę. Gazetka „Twoje Miasto” – na cholerę ją tu schowała? – wyrzucić. Cukierki, pozlepiane od upału – kiedy je kupiła? – wywalić, nie rozkleją się. Keczup w podłużnym schowanku, jednorazowy – wywalić, nie będzie go jeść. Świeczka – zachować.

      Przeczytała kiedyś o ludziach w Kanadzie, którzy uwięzieni w czasie potężnej burzy śnieżnej przeżyli tylko dzięki temu, że mieli świece w samochodzie. Mogli się ogrzać. Od razu kupiła wtedy sześć i wsadziła do schowka.

      Na wszelki wypadek.

      Jakby tu ją złapała jakaś śnieżyca, na przykład pod Radomiem.

      I na kilka dni odcięła od świata.

      Usłyszała trąbienie i odruchowo nacisnęła gaz.

      Samochód przed nią przesunął się ze dwa metry, jednemu udało się skręcić.

      W takim tempie będzie tu stała do usranej śmierci.

      Ponownie schyliła się do schowka.

      Młotek do rozbijania szyb, nóż do przecinania pasów. Niezbędne. Nowoczesne samochody mogą wysiąść w każdej chwili. Wypadek wyłączy na przykład system komputerowy, nie będzie można otworzyć drzwi, nie będzie można uwolnić się z pasów. I nóż, i młotek muszą być pod ręką. Schowek nie jest pod ręką. Przełoży do kieszeni drzwi.

      W razie czego. Chciała być przygotowana na wszelkie ewentualności. Odczuwała silną potrzebę zadbania o siebie na wszelki wypadek i w razie czego. A wypadki zdarzały się cały czas. Nieprzewidziane i nieprzewidywalne, nagłe, niespodziewane i dziwne.

      Instrukcja obsługi samochodu, lub też księga wozu – nigdy jej nie przeczyta, ustawianie lusterek musiała jej pokazać Viki, chociaż też jest kobietą. Jak jakiś idiota mężczyzna na myjni jej coś popoprawiał, musiała przez dwa dni wychylać się przez szybę, żeby zobaczyć coś w lusterkach bocznych. Instrukcję schować. Podpaska – zostawić, emergency może się przydać, nigdy nie wiadomo kiedy.

      Dwie serwetki, które miały się do czegoś nadać – wyrzucić na podłogę, papier toaletowy, bezcenny – schować. Trzy wizytówki, ale nie pamięta, kto to są ci ludzie, których nazwiska, wytłoczone grubą czcionką, bodą oczy. Aleksander, nazwisko się starło, firma Obras? A co to jest Obras? Zakład kosmetyczny? Nie, tam nie pracują mężczyźni. Wywalić, trudno. Sama sobie winna. Na drugi raz należy napisać obok jakąś informację, na przykład „kosmetyczka Viki”. Albo „przyjaciel Tolka”. Ach, Aleksander zamazany to ten facet, którego jednak zainteresowały jej prace. Wydawnictwo Obras. Głupia nazwa. Ale na wszelki wypadek zostawić.

      Kupka śmieci przed prawym przednim fotelem rosła w zastraszającym tempie. Jak to się tu zmieściło, nie miała pojęcia. W bocznej kieszeni drzwi natknęła się na plastikową torbę i książkę, której szukała od tygodnia. Przełożyć na tylne siedzenie. Nachyliła się znowu – zapakuje ten burdel do torby, torbę wyrzuci na stacji, i tak musi zatankować.

      Ledwo się nachyliła – klakson z tyłu. Coś się ruszyło.

      – Spierdalaj – mruknęła pod nosem, nacisnęła pedał gazu i zamachała przyjaźnie i przepraszająco do kierowcy z tyłu.

      Radio zaszumiało, złapała w końcu miejscową stację.

      – Po wypadku na rogu Puławskiej i… gdzie czołowo zderzyły się dwa tramwaje jadące… – Reszta komunikatu zaginęła w trzaskach.

      Jak mogą się zderzyć dwa tramwaje czołowo? Co za kraj? Przecież chyba ci motorniczy widzieli, że jadą nie po tych torach? Do Puławskiej dojechali? Przecież zajezdnia tramwajowa jest na Woli, dziesięć kilometrów dalej. To i tak mają szczęście, że wcześniej się nie stuknęli.

      Byłoby lepiej, gdyby się stuknęli na Pradze, nie byłoby tu korka. Ale nie, jak pech, to pech.

      Okej, na tych światłach powinna przejechać, potem będzie z górki.

      Wychyliła się, autobus niestety zasłaniał całą ulicę, w którą miała skręcić. Przejechał. Korek jak okiem sięgnąć. Ano oczywiście. Blaszak wybudowali kolejny, supersklep z parkingiem na milion samochodów, które nie miały jak wyjechać, a ostatnio wpadli na genialny pomysł i zrobili światła.

      A światła sto metrów za skrzyżowaniem z główną skutecznie powodowały korek na głównej.

      No, to teraz sobie postoimy.

      Nienawidziła dużych sklepów.

      Nienawidziła, chociaż robiła w nich zakupy. Było po pierwsze taniej, a po drugie bliżej. Nie wiedziała, do czego to porównanie – bo wszystkie sklepiki na jej osiedlu umarły śmiercią tragiczną po krótkiej i ciężkiej chorobie, na jej oczach, w ciągu ostatnich trzech lat.

      I też nie wiedziała, od czego bliżej. Ale po namyśle doszła do wniosku, że były bliżej niż na przykład Wisła, która była dalej.

      Ale w dużych sklepach ogarniała ją panika. Gubiła się wśród półek i zaczynała być rozdrażniona już po paru minutach. Niby wiedziała, że wszystko tam jest zupełnie nieprzypadkowo ulokowane, że jest przedmiotem bardzo poważnych badań bardzo poważnych ludzi, którzy całe życie poświęcają badaniu, jak ułożyć towary na półkach, żeby człowiek, który przyszedł wyłącznie po masło i papier toaletowy, musiał wędrować po całym sklepie, natykając się na spodnie dla dzieci i jedzenie dla psów, których nie miał zamiaru kupić.

      Wiedziała, że wielkie galerie handlowe zatrudniają bardzo drogich specjalistów od projektowania wnętrz, tak żeby normalny szary obywatel nie mógł wejść i wyjść tymi samymi schodami, tylko musiał obejść pół obiektu, zanim – jeśli już coś kupi – znajdzie zejście. Lub wejście na inny poziom. Które to zejścia i wejścia oddzielały setki metrów od siebie. Bo przecież gdyby jedne i drugie schody były obok siebie, narażaliby ludzi na szalone niebezpieczeństwo.

      A nuż taki palant przejdzie obojętnie obok jakiejś wystawy? A nuż czemuś się nie przyjrzy? A nuż czegoś nie kupi? Czegoś zbędnego a błyskotliwego w świetle nisko mocowanych lamp i przy dźwiękach pobudzającej muzyki? Więc z jednej strony korytarza rozświetlonego, zabawnego, radosnego, a niekiedy pachnącego – schody w dół, a sto metrów dalej – schody w górę. Dla utrudnienia.

      Kible oczywiście w korytarzu obok, prowadzącym do zupełnie innej części sklepowej. Gdyby komuś się niedobrze zrobiło – też trzeba trafić, poszukać, obejść. A potem wrócić. Coś gdzieś komuś wpadnie w oko i świat się kręci.

      Nie znosiła kręcącego się świata, wolała, jak był na swoim miejscu. Tylko co to znaczyło?

      Samochody znowu wolno ruszyły. A przed nią następne światła. Będzie dzisiaj później.

      – Trzynaście osób ciężko rannych – poinformowało ją z radością radio. – Nasz reporter jest na miejscu. Halo, Mirku, słyszysz nas? Halo, tu Mirek Jar, witam cię serdecznie.

      Nieprzyjemne rozdrażnienie spłynęło na nią z głośnika; czuła się tak, jakby Mirek Jar mówił do niej na „ty”, a tego nie znosiła. Nie znała Mirka Jara. Wiedziała jedno, że do mikrofonu mówi się: „Proszę państwa”, i że Mirosław jest