Słodkie kłamstwa. Caz Frear

Читать онлайн.
Название Słodkie kłamstwa
Автор произведения Caz Frear
Жанр Триллеры
Серия Thriller psychologiczny
Издательство Триллеры
Год выпуска 0
isbn 9788380158726



Скачать книгу

mam do zrobienia „jakąś ważną rzecz dla dorosłych”, ale kiedy płaci się pięćset funtów miesięcznie za mały dwuosobowy pokój z własną umywalką i toaletą, położony w pierwszej strefie, rozsądnie jest uczynić siebie niezastąpioną.

      Burczy mi w brzuchu. Powinnam zrobić sobie kolację.

      Kuchnia znowu wygląda jak pobojowisko, jakby Dawsonowie zostali porwani w trakcie konkursu kulinarnego. Claire Dawson zawsze gotuje z dziewczynkami. Gotuje, maluje, wykleja, pływa i robi wiele innych rzeczy, co oznacza, że gdyby wybierała sobie tańsze hobby, nie potrzebowaliby lokatora.

      Jacqui uparcie twierdzi, że mama też ze mną gotowała, ale ja tego nie pamiętam, chociaż przypominam sobie, że raz zrobiłyśmy galaretkę. O smaku cytryny i lemonki, do „tropikalnego deseru” na cieście biszkoptowym. Poczęstowałyśmy tatę, a on oddał go psu.

      Siadam przy lodówce. Zjadam opakowanie tartego sera, jakby to była paczka czipsów.

      Zaburzenia żywieniowe – tak nazwała to psycholog – zwykle są wynikiem powściągliwych lub agresywnych relacji między ojcem a córką.

      „Powściągliwe” – zdecydowanie odpada. Tata zawsze dbał o to, żebym czuła się wyjątkowa, jako ta jedyna, która zaszła mu za skórę. Czasami przejawiało się to w rzeczach materialnych – zabawkach, słodyczach, a gdy byłam starsza, w ubraniach. Ogólnie rzecz biorąc, nie dostawałam tego, o co prosiłam.

      Niekiedy przejawiało się to w groźbach, jakie wobec mnie stosował. Niemal nieskrywanej agresji, kiedy znowu „wykręciłam jakiś numer”.

      Porysowałam jego sportowe audi.

      Upiłam się wódką na chrzcinach (w wieku czternastu lat).

      Zaręczyłam się z kompletnym nieudacznikiem (miałam siedemnaście lat, a on był trzydziestoośmioletnim „poetą ulicznym”.)

      Wszystko to po to, aby sprowokować ojca, by mnie skrzywdził i żeby wszyscy widzieli, jaki potrafi być niebezpieczny.

      Biorę ser, nadgniłe kiwi, puszkę czereśniowej coli i idę na górę do swojego pokoju, czując ogromną ulgę, że wróciłam do swojej dziupli „dwa na trzy” w towarzystwie akt Alice Lapaine i filmu dokumentalnego o Davidzie Bowiem, lecącego cicho w telewizji. Podkręcam głośność tylko wtedy, kiedy znam piosenkę. Doszukując się nieuczciwości w zeznaniu Thomasa Lapaine’a, nucę Starman.

      Moje skromne doświadczenie podpowiada mi, że mokra robota rzadko jest tajemnicza i skomplikowana. Rzadko bywa podziemnym labiryntem fałszywych tropów i nagłych zwrotów akcji, które oglądamy w telewizji. Najczęściej jest przygnębiająco prosta – zadźganie w nocnym klubie; partner, który wpadł w szał; alfons znaczący swoje terytorium; każdy motyw zaskakuje swoją prostotą. Ale morderstwo Alice Lapaine sprawia, że zachodzę w głowę. Wciąż to robię, gdy o jedenastej w nocy dzwoni telefon. To Parnell.

      – Tak, sierżancie – mówię, uśmiechając się mimowolnie.

      – Właśnie dzwoniła Steele. – W jego głosie słychać ostrość i napięcie, którego nie było wcześniej. – Mam dla ciebie ważne wieści, mała. Ta sprawa robi się jeszcze dziwniejsza.

      Siadam, zelektryzowana myślą, że mózg mnie jeszcze bardziej rozboli.

      – Dobra, nie drocz się ze mną, tylko dawaj, o co chodzi?

      – Ktoś zadzwonił. Jakiś Irlandczyk, mieszkający w Mile End. Zobaczył zdjęcie w „London Evening Standard” i twierdzi, że Alice Lapaine to jego siostra. Tyle że nie nazywa się Alice Lapaine. Jest zaginioną z zachodniej Irlandii.

      Wyglądała jakoś znajomo…

      W głowie zaczyna mi huczeć jakaś piekielna kakofonia.

      – Może to jakaś ściema? Co szefowa na to?

      – Chyba sądzi, że to coś poważnego. Kazała mu przyjść na badanie DNA tak szybko, jak to możliwe, żeby to potwierdzić, ale on się upiera, że to prawda. Rozpoznał ją po pieprzyku na obojczyku. Twierdzi, że ma jeszcze znamię między łopatkami, przypominające siniak.

      – I Alice Lapaine takie ma?

      – Maryanne Doyle ma. Wygląda na to, że nasza dziewczyna nazywa się Maryanne Doyle.

      Świat nagle zaczyna wirować mi przed oczami.

      Wszystko, co do tej pory wiedziałam, obraca się o czterdzieści pięć stopni, zabierając mnie ze sobą. Jąkając się, mówię Parnellowi „dobranoc”, po czym chowam głowę w kolanach; próbuję głęboko oddychać, ale szok nie ustaje. Za to przesącza się do moich płuc, sprawiając, że oddycham z jeszcze większym trudem.

      Maryanne Doyle. Dwa słowa, cztery sylaby przenikają wszystkie warstwy mojej skóry.

      Sięgam pod łóżko i z pudełka po butach wyjmuję czerwony mechaty notatnik – w którym zapisuję to, czego nie potrafię wypowiedzieć, a czego moja głowa nie jest już w stanie pomieścić.

      Pamiętnik – jak stwierdziła moja psycholog – to bezpieczne miejsce, gdzie dajesz upust swoim lękom, zanim poczujesz się gotowa o nich mówić.

      Piszę więc. Szybko, bez cenzury, ale tak metodycznie, jak tylko potrafię. To nie czas na gmatwaninę myśli.

      CO MYŚLAŁAM, ŻE WIEM:

      W 1998 roku tata miał coś wspólnego ze zniknięciem Maryanne Doyle?

      W 1998 roku Maryanne Doyle zniknęła, a tata wiedział coś na ten temat??

      Maryanne Doyle już nigdy potem nie widziano – została zamordowana???

      CO WIEM:

      Maryanne Doyle nie została zamordowana w 1998 roku. Żyła aż do wczoraj.

      Maryanne Doyle została znaleziona kilkaset metrów od pubu taty.

      W 1998 roku tata skłamał, że nie zna Maryanne Doyle – TO JEST FAKT.

      Sami więc widzicie, że niektórymi lękami nigdy nie wolno dzielić się z innymi. Niektóre lęki są tak katastrofalne, że podzielenie się nimi byłoby równoznaczne z samobójstwem.

      Życia, które znałam, już nie ma.

      1998

Wtorek, 26 maja

      Ciemne loki jak u Scary, wielkie cycki jak u Geri i błękitne oczy jak u Baby. Moje trzy ulubione Spice Girls w jednym stały przy drodze i machały ręką.

      – To się nazywa autostop – mówi tata, włączając silnik. – Tu nie ma autobusów ani metra, szkrabie, więc jeśli chcesz się gdzieś dostać, to musisz mieć samochód albo łapać stopa.

      – Autostop – powtórzyłam. – Czy możemy ją podwieźć?

      – Ach, nie wiem – powiedział tata, jakby mało wiarygodnie. – Mamie by się to nie spodobało.

      – Ale mamy tutaj nie ma.

      – No właśnie.

      Uśmiechnął się do mnie w lusterku wstecznym, a ja odwzajemniłam uśmiech, ale od razu poczułam się z tym źle. Tak było zawsze, gdy okłamywałam mamę – ogarniało mnie wtedy uczucie zdenerwowania, czułam dziwne wiercenie w brzuchu. Zwykle w takich sytuacjach tata kupował mi coś i to uczucie mijało. Czipsy serowo-cebulowe zawsze załatwiały sprawę.

      Skręciliśmy w lewo za bramą babci, w kierunku miasta.

      – Czyż Jezus nie nauczał, że trzeba zawsze pomagać przybyszom? – powiedział tata.

      Święta