Proxima. Stephen Baxter

Читать онлайн.
Название Proxima
Автор произведения Stephen Baxter
Жанр Научная фантастика
Серия Proxima/Ultima
Издательство Научная фантастика
Год выпуска 0
isbn 9788381165075



Скачать книгу

Ojciec mógł się naśmiewać z jego dziurawego wykształcenia i nieznajomości zagadnień technicznych, lecz jej zaimponował swoją energią, wigorem, determinacją. Dlatego wzięła sobie do serca jego rady.

      Gdy jednak w kopule upłynęło kilka dni i pojawili się astronauci, zapomniała o Michaelu Kingu.

      Byli to członkowie załogi „International-One”, nowego statku Kinga.

      Kiedy przechodzili, wszystkie twarze obracały się ku nim niczym opiłki żelaza w polu magnetycznym. Jakby odwiedziła ich rodzina królewska, król Harold z Północnej Brytanii, gwiazda mediów lub może inżynierowie z pokolenia bohaterów za dni ich chwały. Byli najprawdziwszymi kosmicznymi pionierami, ubrani w przyciągające wzrok mundury ONZ-etowskiej Międzynarodowej Floty Kosmicznej, hebanową czerń upstrzoną błyszczącymi gwiazdkami.

      Zaintrygował ją przede wszystkim jedyny członek załogi „I-One”, który wiekiem nie zbliżał się do pięćdziesiątki. Lex McGregor pochodził z Angleterre, z południa Brytanii (niezależna północ nie współpracowała z Międzynarodową Flotą). Był blondynem, wysokim jak pozostali, i miał zaledwie siedemnaście lat. I chyba nie był pełnoprawnym członkiem załogi, ale tylko kadetem na wczesnym etapie szkolenia. Musiał mieć przed sobą przyszłość, skoro zgarnął główną nagrodę w zamkniętym konkursie, pozwalającą zwycięzcy uczestniczyć w dziewiczym locie „I-One”.

      – A to, że jest fotogeniczny jak diabli – powiedziała do ojca – raczej nie zmniejszyło jego szans na wygraną.

      Roześmiał się.

      – Jesteś zbyt cyniczna jak na swój wiek. Ale chyba masz rację. Tylko nie mów „jak diabli”.

      – Przepraszam, tato.

      Podobnie jak Lex był wiekowo najbliższą jej osobą, tak samo ona była osobą najbliższą jemu, więc siłą rzeczy szybko zaczęło ich do siebie ciągnąć. Z ulgą zauważyła, że nie traktuje jej jak rozkapryszonego bachora. Nazywał ją „Kalinski”, jakby też należała do kadetów.

      Grali w idiotyczne gry i urządzali zawody sportowe w kopułach. On znakomicie radził sobie z wymyślaniem zasad, więc miał nad nią przewagę i mogła wygrać tylko fuksem. Szczególnie lubiła wyścigi po dachu: biegali do góry po wewnętrznej ścianie kopuły, pokonując oddziaływanie słabej grawitacji. Trzymała się ściany wyłącznie dzięki sile odśrodkowej, dopóki nie odpadła, aby wykonać (teoretycznie) powolne salto i wylądować na nogi na miękko wyściełanej podłodze. Przypuszczała, że Lex, w zasadzie jeszcze chłopiec, zechce odetchnąć po ostrym reżimie treningowym kosmicznego kadeta i z radością skorzysta ze sposobności, aby się trochę wyszaleć, może nawet odstąpić od niektórych reguł.

      Chyba dlatego to właśnie on wprowadził ją na pokład statku ojca.

      Rozdział 5

      W KOPULE BYŁ RANEK, pozostało już tylko kilka dni do startu „I-One”. Start „Angelii” miał się odbyć dwa dni później. Paradoksalnie Lex miał więcej wolnego czasu teraz, gdy kontrolerzy próbowali skłonić załogę do ostatniego relaksu przed trudami misji.

      Lex zaprosił więc Stef na „spacer w przestrzeni”, czyli przechadzkę po powierzchni Merkurego.

      Spotkali się przy wbudowanej w ścianę kopuły szafie ze skafandrami. Uśmiechnął się radośnie, kiedy przyszła.

      – A już myślałem, że się nie zjawisz, Kalinski. Nie widziałem w tobie entuzjazmu.

      – Chodziłam po Księżycu. Co jest takiego ciekawego w kupie kamieni?

      Puścił do niej oko.

      – Tu będzie inaczej. Popatrz na swój skafander. – Nacisnął dłonią sterownik.

      Panel ścienny odsunął się, ukazując rząd skafandrów przypominających jakieś odrzucone owadzie pancerze. Każdy składał się ze srebrzystej osłony tułowia, rąk i nóg, prostego hełmu ze złocistym wizjerem oraz skrzydeł – niezwykłych błoniastych gadżetów doczepianych do gniazd za ramionami. Wszystkie kombinezony miały na sobie rozmaite oznaczenia, kolorowe paski i pętelki, żeby wiadomo było, kto jest ich właścicielem.

      – I co ty na to? – zapytał Lex.

      – Okropne.

      – Nie jest tak źle. Uwierz mi, przestaniesz go zauważać, kiedy wyjdziemy na powierzchnię. Założę się, że nie wiesz, do czego służą skrzydła.

      – To proste. Wypromieniowują ciepło.

      – Brawo. – Był autentycznie pod wrażeniem. – Prawie każdy, kto tu mieszka, odpowiada: „Do latania”. Ale potem coś im się nie zgadza i mówią: „Zaraz, przecież tu nie ma powietrza…”.

      – Wiem. – Stef westchnęła całkiem jak jej ojciec. – To się robi takie męczące.

      Roześmiał się.

      – Dobra, Kalinski, koniec szpanowania. Zobaczysz, łatwo go włożyć. Skafander sam się zapnie i dopasuje do ciała. Po prostu zdejmij buty…

      Gdy ubrała skafander i przeszła przez przemysłową śluzę powietrzną, faktycznie przestała go zauważać, przynajmniej wzrokiem, co przyjęła ze zdumieniem. Skafander był wyposażony w złożony system wirtualnej rzeczywistości. Kiedy popatrzyła na siebie, doznała wrażenia, że razem z Lexem stoi w zwykłych codziennych ciuchach na podziurawionym skalistym gruncie pod czarnym merkuriańskim niebem. W blasku słońca, którego tarcza była dwa razy większa niż widziana z Ziemi, kładły się długie cienie na iście księżycowej równinie. Schyliła się na próbę. Poczuła niejaką sztywność i nie zgięła się w takim stopniu, do jakiego była przyzwyczajona. Mimo to dotknęła końców stóp i podniosła kamyk.

      – I jak się spisuje skafander?

      – Nieźle. – Oglądała kamień. Jej palce, dostrzegane przez wizjer, nie obejmowały go dokładnie. – Czuję się w nim trochę jak… w mydle. – Rzuciła kamień niczym kaczkę na wodzie. Poleciał w dal, by spaść nie tak szybko, jak spadłby na Ziemi, ale szybciej niż na Księżycu. Upadł bezgłośnie; symulacja nie uwzględniała dźwięków.

      – Przejdźmy się. – Lex z łatwością stawiał duże kroki na powierzchni Merkurego; podążał za nim wydłużony cień. Gdy chłopak mówił, wydawało jej się, że słowa wychodzą naprawdę od niego, a nie ze słuchawek w jej uszach. – Gdybyś miała zrobić sobie krzywdę, skafander ci przeszkodzi.

      – Wiem o tym. – Jedynie starsi ludzie potrzebowali w podobnych sprawach ciągłego uspokajania. Jej rówieśnicy po prostu zakładali, że nowa technologia nie zawiedzie. Idąc za Lexem, uważała, po czym stąpa. Na dnie krateru powierzchnia była nadspodziewanie gładka, a skalisty grunt, upstrzony śladami pomniejszych uderzeń, pokrywała warstwa pyłu. Poruszała się bez trudu, lecz czuła się przyciężka, jakby przeholowała z masą mięśniową w wyniku ćwiczeń na siłowni. Skafander z pewnością posiadał egzoszkieletowe mechanizmy wspomagające.

      Kopuły w bazie Yeats były wielkimi bąblami obsypanymi piachem dla ochrony przed spadającymi meteorytami i promieniowaniem słonecznym. Dalej znajdowały się magazyny, rezerwowe instalacje uzdatniania wody i powietrza, zakurzone łaziki na gąsienicach, których ślady krzyżowały się na dnie krateru. W bliskiej odległości od zabudowań, w których przebywali ludzie, widać było pierwsze panele ogniw słonecznych, które niczym połyskliwe lustrzane morze roztopionego srebra rozciągało się na długości wielu kilometrów.

      Jeszcze dalej dostrzegła fragment gór, które otaczały tę warowną równinę na kształt połamanych, spróchniałych zębów. W dali znajdowały się większe obiekty, widoczne dzięki migoczącym światłom ostrzegawczym, wzniesione w bezpiecznej odległości od zamieszkanych kopuł.