Название | Zamęt |
---|---|
Автор произведения | Vincent V. Severski |
Жанр | Криминальные боевики |
Серия | Zamęt |
Издательство | Криминальные боевики |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788380157187 |
Całą następną noc bojownicy i zakładnicy spali.
Wszystko zaczęło się trzeciego dnia.
Tygrys wszedł do dużego pomieszczenia, w którym na matach, przykryci szarymi kocami, leżeli skuleni z zimna czterej zakładnicy. Przebrany w świeży salwar kamiz, wyglądał na zadowolonego i wypoczętego. Był bez broni. Usiadł na niskim stołeczku i przez chwilę przyglądał się śpiącym.
Nie byli skrępowani.
– Wstawać – powiedział spokojnie płynnym angielskim z amerykańskim akcentem. – Obudźcie się, panowie. Zaczyna się najważniejszy dzień w waszym życiu. Mówią na mnie Tygrys, więc wiecie, kim jestem. – Błysnął zza rudej brody białymi zębami, kiedy cztery zaspane i brudne twarze zwróciły się w jego stronę. – Będziecie poznawać islam, ale najpierw musicie się umyć, bo Allah nie rozmawia z brudasami… Żartowałem, ale tylko trochę. – Uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Woda jest na zewnątrz, bardzo zimna. Warunki są surowe. – Skinął głową w stronę drzwi. – Potem się przebierzecie w czyste ubranie, które leży tutaj… – Wskazał ręką na stos równo złożonych peszawarskich koszul i spodni. – No… i dostaniecie jeść. A potem zaczniemy pracować.
– To znaczy? – odezwał się nieśmiało starszy Niemiec w wybłoconym granatowym garniturze.
– Porozmawiamy z waszymi rządami o wielkiej polityce – odparł Tygrys. – Będziecie im tłumaczyć, jak źle robią, mordując muzułmanów w ich domach, i zachęcać, by się wynieśli z Palestyny, Iraku, Syrii, Afganistanu… I będziecie to robić z zaangażowaniem. Jestem o tym przekonany.
– Ale mój kraj… – wtrącił się Japończyk.
– Pana kraj też na tym korzysta, więc powinniście zająć stanowisko, nieprawdaż?
Tygrys sprawiał wrażenie inteligentnego cynika. Miał bystre spojrzenie i cały czas się uśmiechał, zachowując pełną kontrolę nad gestami i mimiką. Wyglądał na człowieka, który wie, co robi, to zaś przydawało całej sytuacji jeszcze większej grozy.
Tak go przynajmniej widział Henryk i uznał, że nie jest to człowiek, z którym można próbować się dogadać. Tym bardziej że nie mówił w paklish i wyglądał na kaukaskiego najemnika. Tylko ten jego wyborny angielski nie pasował do obrazu dzikiego mordercy.
Na razie jednak należało się powstrzymać od ostatecznych ocen. Po okrutnych wydarzeniach w hotelu i wyczerpującej podróży Henryk dopiero dochodził do siebie i wiedział, że nie myśli jasno. Był głodny, niewyspany i spragniony. W takich warunkach nic nie jest wystarczająco zrozumiałe i nic nie jest oczywiste.
– Wiemy, kim jesteście i co robicie w Pakistanie… Pan inżynier z Niemiec? – Tygrys wyjął z kieszeni paszport i rzucił na podłogę. – Oliver z Londynu, artysta? – Kolejny paszport. – Pan Hazuki z Osaki, etnograf? – Upuścił zielony paszport ze słońcem. – I pan Polak! – Spojrzał na Henryka i przestał się uśmiechać. – Polska, Polska… słyszałem… jest taki kraj. Bardzo lubię Polaków. Co pan robi w Pakistanie?
– Jestem handlowcem – odparł Olewski spokojnie.
– Handlowcem? – zapytał Tygrys. – To pewnie zrobimy jakiś dobry interes z pana krajem. Nie? Pomoże pan? – Uśmiechnął się ironicznie.
Henryk nic nie odpowiedział. Zauważył jednak, że Tygrys poświęcił mu więcej uwagi niż pozostałym. Może uznał go jako Polaka za szczególnie oryginalnego, a może wiedział o nim coś jeszcze i nie potrafił tego ukryć…
Tygrys podniósł się sprawnie jak prawdziwy żołnierz, popatrzył chwilę na siedzących na podłodze ludzi, odwrócił się i wyszedł. W drzwiach pojawił się bojownik z automatem i krzyknął coś w urdu.
Że też tak łatwo ten oddział wydostał się z rejonu Islamabadu – przeszło nagle przez myśl Henrykowi. Taka masakra, czterej obcokrajowcy uprowadzeni i ani śladu pościgu przez dzień i noc? Jak to możliwe? – zastanawiał się chaotycznie. A może się mylę, w końcu co ja tam wiem. Muszę się opanować, uspokoić, opanować… uspokoić…
Przez całą drogę mieli skrępowane ręce. Nie wolno im było rozmawiać, dopiero w ciężarówce Tygrys zaczął ich przepytywać, ale to nie było przesłuchanie. Nie wyglądał na kogoś, kto ucieka przed obławą, był spokojny, jakby wszystko miał pod kontrolą. Bojownicy wyraźnie się denerwowali i czasami poszturchiwali więźniów. Spokój Tygrysa mocno kontrastował z podminowaniem jego ludzi. Jakby dowódca chciał im pokazać swój hart i pewność siebie… albo wiedział, że nie musi się bać.
Henryk uznał za oczywiste, że zostali uprowadzeni w określonym celu i że porywacze będą pewnie domagać się w zamian uwolnienia swoich ludzi, a może stawiać inne żądania. Tygrys sprawiał wrażenie, jakby niczego się nie bał, i ani trochę się nie spieszył. Czyżby miał świadomość, że czas gra na jego korzyść?
Żeby uzyskać za zakładników wysoką cenę, najpierw trzeba nagłośnić sprawę na Zachodzie – kalkulował Henryk. Ich cierpienie musi dotrzeć do każdego domu i być obecne przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Już w drodze zaczął się zastanawiać, czy to porwanie na pewno było przypadkowe. Ale najbardziej niepokoiła go myśl, co będzie, kiedy talibowie się zorientują, że mają oficera polskiego wywiadu. Zdał sobie sprawę, że stanie się monetą przetargową i nie będzie miał nic do powiedzenia w swojej sprawie.
Do tego czasu mam dwie możliwości – pomyślał. Rozejrzeć się za sposobem ucieczki, chociaż nie wiem nawet, gdzie jestem, albo… rozpracować Tygrysa. Nie trać nadziei, Heniu… nie trać nadziei… ja pierdolę… uff… Na tych facetów nie ma co liczyć… obsrani ze strachu… zrobią wszystko. I pewnie jeszcze myślą, że władze wyciągną ich z tego gówna. Naiwniaki… chyba nawet nigdy nie trzymali broni w ręce. Może lepiej będzie działać samemu.
Odetchnął głęboko.
Sam jesteś naiwniak, Heniu… Wiesz, kto siedzi w Warszawie, więc może warto się dogadać z tymi talibami. W końcu Tygrys chce ubić jakiś interes…
I nagle w tej gonitwie myśli, burzy strachu i nadziei przypomniał sobie, że w Warszawie zostawił żonę i córkę, że ma mieszkanie na Kabatach, które wymaga remontu, i że za tydzień miał lecieć na ślub brata.
To jakiś absurd… ja śnię… to się nie może dziać naprawdę.
Poczuł, jakby dostał pięścią w brzuch, i łzy napłynęły mu do oczu, więc schował głowę między kolanami.
Szybko jednak się opanował. Wytarł twarz dłonią, rozmazując brud, podniósł się i jako ostatni, popychany leniwie lufą kałacha, wyszedł na zewnątrz.
Był rześki słoneczny poranek w górach Waziristanu.
Muszę mieć jakiś plan… jakiś plan, pomysł… jakiś plan.
Chlusnął sobie zimną wodą w twarz.
20
Nikt nie wiedział, jak liczna jest stacja CIA w Islamabadzie ani kto z personelu ambasady jest agentem. Zwykłym ludziom się wydawało, że świat amerykańskich szpiegów w Pakistanie wygląda jak