Zamęt. Vincent V. Severski

Читать онлайн.
Название Zamęt
Автор произведения Vincent V. Severski
Жанр Криминальные боевики
Серия Zamęt
Издательство Криминальные боевики
Год выпуска 0
isbn 9788380157187



Скачать книгу

p>Opracowanie redakcyjne: Mirosław Grabowski

      Projekt okładki, zdjęcia i obiekt: © Krystyna Pieńkos

      Adaptacja okładki: Magdalena Zawadzka

      Korekta: Małgorzata Szewczyk, Beata Wójcik

      Redaktor prowadzący: Małgorzata Hlal

      Copyright © by Vincent V. Severski, 2017

      Copyright for the Polish edition © by Wydawnictwo Czarna Owca, 2018

      Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark).

      Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku.

      Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.

      Wydanie I

      ISBN 978-83-8015-718-7

      Wydawnictwo Czarna Owca Sp. z o.o.

      ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawa

      www.czarnaowca.pl

      Redakcja: tel. 22 616 29 20; e-mail: [email protected]

      Dział handlowy: tel. 22 616 29 36; e-mail: [email protected]

      Księgarnia i sklep internetowy: tel. 22 616 12 72; e-mail: [email protected]

      Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

      1

      W tym roku kwiecień w Islamabadzie obfitował w gwałtowne burze i ulewne deszcze połączone z wichurami, czasami przeplatane gradobiciem. Ulice w kilka chwil zamieniały się w bystre potoki niosące fragmenty roślinności i resztki, jakie wydaje z siebie pakistańska stolica. Tworzyły się rozległe bajora, z których woda z trudem ściekała do burzowników i zapchanej kanalizacji. Mimo to miasto żyło naturalnym rytmem, jakby nie zauważało, że pogoda w tym roku nie trzyma standardu.

      Przy zadbanej reprezentacyjnej Jinnah Avenue kanalizacja działała sprawnie, więc skutki rozszalałej aury nie były tak uciążliwe. Firma Oregon mieściła się na jedenastym piętrze jednego z wieżowców centrum biznesowego Blue Area, a jej północne okna wychodziły wprost na góry Margala. Mimo że wszystkie stacje telewizyjne na bieżąco podawały komunikaty o nadciągających burzach, tylko obcokrajowcy śledzili oficjalny przekaz. Miejscowi woleli sami spojrzeć w stronę gór i ocenić, czego należy się spodziewać.

      Korpulentny Mudżahid, czterdziestoletni inżynier z gęstą brodą do piersi, w oliwkowym wyprasowanym salwar kamiz, mógł niemal bezbłędnie przewidzieć pogodę na najbliższą godzinę. Tak przynajmniej uważał.

      – Mister Henryk, będzie dzisiaj grad jak oliwki… ojojoj… to pewne… – ciągnął w paklish, stojąc w oknie i z politowaniem kręcąc głową, jakby miał pretensję do Allaha, że go nie słucha.

      Olewski siedział w skórzanym fotelu, z nogami na stole. Dłonie splótł na czubku głowy i balansując ciałem, obracał się delikatnie raz w lewo, raz w prawo. Popatrywał to na telefon, który leżał na biurku, to na nieustannie paplającego inżyniera, to na zegar ścienny z rzymskimi cyframi.

      Za miesiąc miał skończyć czterdzieści pięć lat, ale że był wysportowany i zadbany, spokojnie mógł mówić, że ma czterdzieści. Wprawdzie praca nad własnym ciałem kosztowała go dużo wysiłku, bo lubił obficie zjeść i nie stronił od alkoholu, jednak w sumie się opłacała, gdyż czuł się wyśmienicie.

      Była za siedem dziesiąta, kiedy w jego telefonie zabrzmiał sygnał esemesa.

      Mudżahid zamilkł, ale się nie odwrócił.

      – Weź się do roboty i przygotuj w końcu tę umowę, bo jak nie, to… – rzucił ostro Henryk, lecz urwał w pół zdania.

      Odsiedział jeszcze chwilę w niezmienionej pozycji i dopiero gdy Mudżahid, ociągając się, wyszedł z pokoju, sięgnął bez pośpiechu po telefon.

      Przeczytał tekst: 2/12/07.

      To była znacznie lepsza wiadomość, niż się spodziewał. Czekał na nią od trzech miesięcy i nie wierzył już, że ten dzień kiedykolwiek nadejdzie. Chwilami nawet tracił nadzieję. A teraz poczuł, jak ogarnia go panika i jednocześnie euforia. Przestał oddychać, jakby ktoś wypompował z niego powietrze. Wiedział, że nie może dać się ponieść emocjom, bo to tylko odbierze mu jasność myślenia i pogłębi stres. W kilka sekund zrobił się mokry, poczuł, jak kropelki potu łaskoczą go po plecach.

      Położył obie dłonie na piersi i zaczął równomiernie oddychać, wciągając głęboko powietrze nosem i wypuszczając ustami. Coś mu podpowiadało, że tak powinien robić, że to pomoże, tak go przecież szkolili. Jednak tym razem stres był silniejszy. Henryk czuł się jak uczeń przed pierwszą randką.

      Dopiero kiedy z całej siły uderzył pięścią w masywny blat biurka, aż wszystkie przedmioty uniosły się na moment w powietrze, poczuł wyraźną ulgę.

      – I co ja mam teraz zrobić? Poinformować? Nie zdążę… bo… – powiedział na głos, jakby się zapomniał. – Fuck! – dodał niewyszukanie.

      Podszedł do okna i zatrzymał się dokładnie w tym samym miejscu, w którym przed chwilą stał Mudżahid. Poczuł wiszącą w powietrzu woń jego lepkiego potu.

      Jak to, kurwa, jest? Mudżahid cuchnie niczym stara koza, a salwar kamiz ma wyprasowany jak w reklamie proszku do prania – pomyślał i spojrzał na góry Margala. Na niebie kłębiły się wypiętrzone ołowiane chmury, a pod nimi ciągnęła siwoszara ściana deszczu.

      – Po raz pierwszy cap podał dobrą prognozę pogody… – Popatrzył na zegarek, była dziesiąta. – Nic, kurwa, nic… – Westchnął głęboko. – Jadę tam… bo zaraz wszystko zatonie i dupa blada. A masz jakiś wybór, Heniu? – Ostatnie słowa wypowiedział z nutką autoironii i zaraz dorzucił: – No, kurwa… nie masz!

      2

      Monika wyszła na ulicę. Po kilku krokach zatrzymała się, bo nagle zdała sobie sprawę, że nie pamięta, gdzie zaparkowała samochód, i zdenerwowała się jeszcze bardziej. Rozejrzała się, niepewna, w którą ma iść stronę.

      To była jej piąta w ciągu ostatnich trzech dni wizyta u profesora Jana Skoniecznego. I znów nic nie załatwiła. A przecież sam ją namówił, by przygotowała do wydania album ze swoimi pracami, obiecał napisać do niego wstęp… Poświęciła na to kilka miesięcy. Tymczasem teraz jaśnie pan profesor unika jej jak ognia. Coraz częściej przychodziło jej do głowy, że może powinna zrezygnować i olać ten pomysł, ale nie miała w zwyczaju się poddawać.

      Po krótkim zastanowieniu ruszyła w prawo, w kierunku ulicy Jaracza. To tam, naprzeciwko teatru Ateneum, zaparkowała swojego dwudziestoletniego golfa cabrio z zepsutym mechanizmem otwierania dachu.

      Od trzech lat, zawsze gdy wkładała kluczyk do zamka, obiecywała sobie, że musi to naprawić. Dziś jednak powtórzyła tę obietnicę znacznie dobitniej, bo na głos, ozdabiając ją kilkoma mocnymi epitetami pod adresem profesora.

      Natychmiast poczuła się lepiej. Obleśny, niesłowny i leniwy Skonieczny wyzwolił w niej pełną entuzjazmu wolę, by w końcu zreperować dach golfa, tym bardziej że wiosna już się rozszalała, choć był dopiero początek kwietnia.

      Monika Arent zbliżała się do czterdziestki, ale równie dobrze można było powiedzieć, że przekroczyła dopiero trzydziestkę. Taki miała typ urody. Ale ważniejsze było to, że dwadzieścia lat ćwiczenia jogi zatrzymało czas w jej smukłym ciele, nadało mu giętkość i płynność ruchów jak u kosmonauty zawieszonego w przestrzeni.

      Medytacja ukształtowała charakter Moniki, a szczególnie silną wolę i zdrowy dystans do problemów tego świata. Tak jej się przynajmniej wydawało i powtarzała sobie nieustannie, że taka właśnie jest.

      W gruncie rzeczy była nadwrażliwa i delikatna, zupełnie nieodporna na ludzką krzywdę i podłość innych. Wyzwalało to w niej czasami