Prowadź swój pług przez kości umarłych. Olga Tokarczuk

Читать онлайн.
Название Prowadź swój pług przez kości umarłych
Автор произведения Olga Tokarczuk
Жанр Криминальные боевики
Серия
Издательство Криминальные боевики
Год выпуска 0
isbn 9788308049792



Скачать книгу

karawan z ciałem kolegi pod górę, na wieczne odpoczywanie w Wiekuistej Światłości.

*

      Zwykle cały dzień telewizor jest włączony, od śniadania. To mnie uspokaja. Gdy za oknem panuje zimowa mgła albo świt już po kilku godzinach dnia niezauważalnie przechodzi w Mrok, odnoszę wrażenie, że nie ma tam nic. Patrzy się na zewnątrz, a szyby odbijają tylko wnętrze kuchni, małe, zagracone centrum Wszechświata.

      To dlatego ta telewizja.

      Mam wielki wybór programów; antenę, podobną do emaliowanej miski, przywiózł mi kiedyś Dyzio. Jest kilkadziesiąt kanałów, ale to za dużo dla mnie. I dziesięć byłoby za dużo. I dwa też. Właściwie oglądam tylko pogodę. Znalazłam ten kanał, szczęśliwa, że można mieć wszystko, czego się potrzebuje, dlatego już nawet zapodziałam pilota.

      Od rana więc towarzyszy mi widok frontów atmosferycznych, piękne abstrakcyjne linie na mapach, niebieskie i czerwone, zbliżające się nieubłaganie od zachodu, znad Czech i Niemiec. Niosą powietrze, którym przed chwilą oddychała Praga, a może i Berlin. Napłynęło znad Atlantyku, przemknęło przez całą Europę, można powiedzieć, że to morskie powietrze tu, w górach. Szczególnie lubię, gdy pokazują mapy ciśnienia, które tłumaczą niespodziewaną oporność przy wstawaniu z łóżka albo ból kolan, albo jeszcze co innego – niewytłumaczalny smutek, który z pewnością ma naturę frontu atmosferycznego, kapryśna figura serpentinata w ziemskiej atmosferze.

      Wzruszają mnie zdjęcia satelitarne i krzywizna Ziemi. A więc to prawda, że żyjemy na powierzchni kuli, wystawieni na wzrok planet, porzuceni w wielkiej pustce, w której po Upadku światło zbiło się w małe okruchy i rozprysnęło? To prawda. Powinno się nam o tym codziennie przypominać, bo zapominamy. Wydaje nam się, że jesteśmy wolni, a Bóg nam wybaczy. Osobiście sądzę inaczej. Każdy uczynek zamieniony w drobne drżenia fotonów wyruszy w końcu w Kosmos jak film i do końca świata będą go oglądały planety.

      Kiedy robię sobie kawę, podają zwykle prognozy pogody dla narciarzy. Przedstawiają chropawy świat gór, stoków i dolin, i kapryśną pokrywę śnieżną – szorstka skóra Ziemi tylko gdzieniegdzie pobielona jest obszarami śniegu. Wiosną miejsce narciarzy zajmują alergicy i obraz nabiera koloru. Miękkie linie ustalają obszary zagrożenia. Tam gdzie czerwony – natura atakuje najmocniej. Całą zimę czekała w uśpieniu, żeby teraz uderzyć w delikatny jak filigran układ odpornościowy Człowieka. Kiedyś nas w ten sposób zupełnie wykurzy. Przed weekendami pojawiają się prognozy pogody dla kierowców, ale ich rzeczywistość sprowadza się do kilku kresek rzadkich w kraju autostrad. Ten podział ludzi na trzy grupy – narciarzy, alergików i kierowców – bardzo mnie przekonuje. To dobra i prosta typologia. Narciarze to hedoniści. Niesie ich po stoku. Kierowcy zaś wolą wziąć los w swoje ręce, chociaż cierpi na tym często ich kręgosłup; wiadomo – życie jest ciężkie. Alergicy zaś – zawsze na wielkiej wojnie. Ja z pewnością jestem alergikiem.

      Życzyłabym sobie jeszcze kanału o gwiazdach i planetach. „TV Wpływy Kosmosu”. Taka telewizja też właściwie składałaby się z map, pokazywałaby linie wpływów, pola planetarnych rażeń. „Nad ekliptyką zaczyna wschodzić Mars, proszę szanownych widzów, wieczorem przetnie pas wpływów Plutona. Prosimy o pozostawienie samochodów w garażach i na zadaszonych parkingach, a także o pochowanie noży, uważne schodzenie do piwnicy, a póki ta planeta przechodzi przez znak Raka, apelujemy o unikanie kąpieli i wycofanie się rakiem z rodzinnych kłótni” – mówiłaby szczupła, eteryczna prezenterka. Wiedzielibyśmy, dlaczego spóźniły się dziś pociągi, a listonosz zakopał się w śniegu swoim cinquecento, i dlaczego nie udał się majonez, a ból głowy odszedł nagle sam, bez tabletki, tak samo znienacka, jak przyszedł. Znalibyśmy czas, kiedy można zacząć farbować włosy i na kiedy planować śluby.

      Wieczorem obserwuję Wenus, dokładnie śledzę przemiany tej pięknej Panny. Wolę ją jako Gwiazdę Wieczorną, kiedy pojawia się niby znikąd, jak wyczarowana, i schodzi za Słońcem w dół. Iskra odwiecznego światła. Właśnie o Zmroku dzieją się najciekawsze rzeczy, bo wtedy zacierają się proste różnice. Mogłabym żyć w wiecznym Zmierzchu.

      4. 999 śmierci

      „Ten, kto wątpi w to, co widzi,

      Prośby twoje ci wyszydzi.

      Słońce i Księżyc, gdyby tak wątpiły,

      Z nieba by zaraz ustąpiły”.

      Sarnią głowę pochowałam następnego dnia na moim cmentarzu przy domu. Włożyłam do dziury w ziemi prawie wszystko, co zabrałam z domu Wielkiej Stopy. Reklamówkę, na której zostały ślady krwi, powiesiłam na gałęzi śliwki, ku pamięci. Od razu napadało do niej śniegu, a nocny mróz zamienił go w lód. Biedziłam się długo, żeby wykopać jaki taki dół w zamarzniętej kamienistej glebie. Łzy marzły mi na policzkach.

      Na grobie, jak zwykle, położyłam kamień. Na moim cmentarzu było już sporo takich kamieni. Leżały tu: pewien stary Kot, którego truchło znalazłam w piwnicy, gdy kupiłam ten dom, i Kotka, wpółdzika, która umarła po porodzie razem ze swoimi Małymi. Lis, którego zabili robotnicy leśni, twierdząc, że był wściekły, kilka Kretów i zagryziona przez Psy Sarna z zeszłej zimy. To tylko niektóre Zwierzęta. Te, które znajdowałam martwe w lesie, we wnykach Wielkiej Stopy, przenosiłam tylko w inne miejsce, żeby przynajmniej ktoś się nimi pożywił.

      Z ładnie położonego cmentarzyka, nad stawem, na bardzo łagodnym zboczu, widać było cały chyba Płaskowyż. Też chciałabym tu leżeć i mieć stąd pieczę nad wszystkim, zawsze.

      Starałam się dwa razy dziennie robić obchód moich włości. Muszę ciągle mieć Lufcug na oku, skoro podjęłam już to zobowiązanie. Chodziłam po kolei do każdego z domów oddanych pod moją opiekę, a na koniec jeszcze wspinałam się na górkę, żeby ogarnąć jednym spojrzeniem cały nasz Płaskowyż.

      Z tej perspektywy widać było to, czego nie widać z bliska: ślady na śniegu dokumentowały tutaj zimą każdy ruch, nic nie mogło umknąć tej ewidencji, śnieg starannie jak kronikarz zapisywał kroki Zwierząt i ludzi, uwieczniał nieliczne ślady kół samochodów. Uważnie oglądałam nasze dachy – czy gdzieś nie zrobił się ze śniegu nawis, który mógłby potem oberwać rynny albo – nie daj Boże – zatrzymać się przy kominie, utknąć gdzieś i topnieć powoli, sącząc wodę pod dachówkami do środka. Przyglądałam się oknom, czy całe, czy podczas poprzedniej wizyty czegoś nie zaniedbałam, nie zostawiłam może zapalonego światła; obserwowałam też obejście, drzwi, bramy, szopy, składy drzewa.

      Byłam stróżem własności moich sąsiadów, gdy oni sami oddawali się zimowym pracom i rozrywkom w mieście – ja spędzałam tu za nich zimę, strzegłam ich domów przed zimnem i wilgocią i pilnowałam ich kruchego dobytku. W ten sposób wyręczałam ich w uczestniczeniu w Ciemnościach.

      Niestety, znowu dały o sobie znać moje Dolegliwości. Tak właśnie było, że nasilały się z powodu stresu i innych niezwykłych wydarzeń. Czasami wystarczyła nieprzespana Noc, żeby wszystko zaczynało mi dokuczać. Drżały mi ręce i miałam wrażenie, że przez członki przebiega mi prąd, jakby ciało spowijała niewidzialna siatka elektryczna i ktoś wymierzał mi drobne Kary, na chybił trafił. Wtedy bark czy nogi ogarniał niespodziewany, nieprzyjemny skurcz. Teraz czułam, jak zdrętwiała mi zupełnie stopa, ścierpła i kłuła. Idąc, ciągnęłam ją za sobą, utykałam. I jeszcze: od miesięcy miałam wciąż mokre oczy; łzy zaczynały płynąć nagle i bez powodu.

      Postanowiłam, że dziś mimo bólu wejdę na stok