Название | Prowadź swój pług przez kości umarłych |
---|---|
Автор произведения | Olga Tokarczuk |
Жанр | Криминальные боевики |
Серия | |
Издательство | Криминальные боевики |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788308049792 |
– Mój Boże – wybełkotałam. – Co się stało?
Matoga wzruszył ramionami.
– Nie mogę się dodzwonić na Policję, znowu jest czeski zasięg.
Wyciągnęłam z kieszeni swoją komórkę, wystukałam numer, który znałam z telewizji – 997, i po chwili w moim telefonie odezwał się automatyczny czeski głos. Tak to tutaj jest. Zasięg wędruje, nie zważając na granicę państw. Czasem granica między operatorami zatrzymuje się na dłuższy czas w mojej kuchni, bywało, że stała kilka dni przy domu Matogi albo na tarasie, ale trudno było przewidzieć jej chimeryczny charakter.
– Trzeba było wyjść wyżej poza dom, na górkę – poradziłam mu poniewczasie.
– Zanim przyjadą, on całkowicie stężeje – powiedział Matoga tonem, którego szczególnie u niego nie lubiłam: jakby zjadł wszystkie rozumy. Zdjął kożuch i powiesił go na oparciu krzesła. – Nie możemy pozwolić, żeby tak został. Wygląda okropnie, a był przecież w końcu naszym sąsiadem.
Patrzyłam na to biedne, skręcone ciało Wielkiej Stopy i trudno mi było uwierzyć, że jeszcze wczoraj bałam się tego Człowieka. Nie lubiłam go. Może to nawet za mało – nie lubiłam. Powinnam raczej powiedzieć – wydawał mi się odrażający, okropny. Właściwie nie uważałam go nawet za ludzką Istotę. Teraz leżał na poplamionej podłodze, w brudnej bieliźnie, mały i chudy, bezsilny i niegroźny. Ot, kawałek materii, który na skutek trudnych do wyobrażenia przemian stał się oddzielonym od wszystkiego kruchym bytem. Zrobiło mi się smutno, przeraźliwie, bo nawet ktoś tak paskudny jak on nie zasłużył na śmierć. A kto zasłużył? I mnie czeka ten sam los, i Matogę, i te Sarny na zewnątrz; wszyscy będziemy kiedyś niczym więcej niż tylko martwym ciałem.
Spojrzałam na Matogę, szukając u niego jakiegoś pocieszenia, ale on zajął się już ścieleniem rozgrzebanego łóżka, barłogu na zdezelowanej wersalce, więc próbowałam pocieszyć się w myślach sama. Przyszło mi wtedy do głowy, że śmierć Wielkiej Stopy mogła być w pewnym sensie czymś dobrym. Uwolniła go od bałaganu, którym było jego życie. Oraz uwolniła inne żywe Istoty od niego. O, tak, nagle zdałam sobie sprawę, jak dobra może być śmierć, jak sprawiedliwa, niczym środek odkażający, niczym odkurzacz. Przyznaję, tak pomyślałam, i właściwie nadal tak myślę.
Był moim sąsiadem, nasze domy dzieliło nie więcej niż pół kilometra, ale rzadko miałam do czynienia z Wielką Stopą. Na szczęście. Widywałam go raczej z daleka – jego drobna, żylasta figura, zawsze nieco chwiejna, przesuwała się na tle krajobrazu. Chodząc, mamrotał coś do siebie i czasami wietrzna akustyka Płaskowyżu donosiła mi strzępki tego monologu, w gruncie rzeczy prostego i nieurozmaiconego. Jego słownik składał się głównie z przekleństw, do których doczepiał tylko imiona własne.
Znał tu każdy kawałek ziemi, bo zdaje się, tu się urodził i nigdy nie wyjeżdżał dalej niż do Kłodzka. Znał się na lesie – na czym można zarobić, co komu sprzedać. Grzyby, jagody, kradzione drewno, podsuchy do palenia, wnyki, coroczny rajd samochodów terenowych, polowania. Las żywił tego małego gnoma. Powinien więc las szanować, a nie szanował. Kiedyś w sierpniu, gdy była susza, podpalił cały jagodnik. Dzwoniłam po straż pożarną, ale nie udało się wiele uratować. Nigdy się nie dowiedziałam, dlaczego to zrobił. Latem wędrował po okolicy z piłą i ścinał pełne soków drzewa. Kiedy mu zwróciłam grzecznie uwagę, z trudem powstrzymując Gniew, odpowiedział z prostotą: – Odwal się, stara babo. Tylko że dosadniej. Dorabiał sobie tym, że zawsze coś tam ukradł, zwinął, załatwił; kiedy letnicy zostawili na podwórku latarkę czy sekator – Wielka Stopa od razu zwąchiwał okazję i zwijał wszystko, bo można to było potem upłynnić w mieście. Według mnie powinien już kilka razy dostać jakąś Karę, albo nawet iść do więzienia. Nie wiem, jak to się działo, że wszystko uchodziło mu płazem. Może strzegły go jakieś anioły; czasami tak bywa, że stają po niewłaściwej stronie.
Wiedziałam też, że kłusuje na wszystkie możliwe sposoby. Las traktował jak swoje gospodarstwo – wszystko tam należało do niego. Był typem grabieżcy.
Nie spałam przez niego wiele Nocy. Z bezsilności. Kilka razy dzwoniłam na Policję – kiedy już podniesiono słuchawkę, moje zgłoszenie grzecznie przyjmowano, lecz potem nic się nie działo. Wielka Stopa ruszał znowu w swoją trasę, z pękiem wnyków na ramieniu, pokrzykując złowróżbnie. Małe, złe bóstwo. Złośliwe i nieobliczalne. Zawsze był lekko pijany i chyba to wyzwalało w nim złośliwy humor. Mamrotał do siebie i kijem uderzał pnie drzew, jakby chciał je zgonić ze swojej drogi; wydawało się, że się urodził już w stanie lekkiego zamroczenia. Wiele razy chodziłam jego trasami i zbierałam za nim prymitywne druciane pułapki na Zwierzęta, pętle wiązane do młodych przygiętych drzew w taki sposób, że złapane Zwierzę wylatywało w górę jak z procy i zawisało w powietrzu. Czasem znajdowałam martwe Zwierzęta – Zające, Borsuki i Sarny.
– Musimy go przenieść na leżankę – powiedział Matoga.
Nie podobał mi się ten pomysł. Nie podobało mi się, że mam go dotknąć.
– Myślę, że powinniśmy poczekać na Policję – powiedziałam. Ale Matoga już przygotował miejsce na wersalce i podciągnął rękawy swetra. Spojrzał na mnie przenikliwie swoimi jasnymi oczami.
– Chyba nie chciałabyś, żeby ciebie tak znaleziono. W takim stanie. Przecież to nieludzkie.
O tak, z pewnością ludzkie ciało jest nieludzkie. Zwłaszcza martwe.
Czy to nie mroczny paradoks, że teraz musimy się zająć ciałem Wielkiej Stopy, że to nam zostawił ten ostatni kłopot? Nam, sąsiadom, których nie szanował, nie lubił i miał za nic.
Według mnie po Śmierci powinno dochodzić do anihilacji materii. Byłby to najwłaściwszy sposób na ciało. Anihilowane ciała wracałyby w ten sposób prosto do czarnych dziur, z których się wzięły. Dusze wędrowałyby z szybkością światła do światła. Jeżeli coś takiego jak Dusza w ogóle istnieje.
Przełamując straszny opór, robiłam tak, jak kazał Matoga. Chwyciliśmy ciało za nogi i ręce i przenieśliśmy na wersalkę. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że jest ciężkie, a wcale nie wydaje się bezwładne, lecz raczej uparcie sztywne, nieprzyjemne jak wykrochmalona pościel wieziona z magla. Zobaczyłam też skarpetki, czy też to, co zamiast nich było na stopach – brudne szmaty, onuce zrobione z podartego na pasy prześcieradła, teraz szarego i poplamionego. Nie wiem, dlaczego widok tych onuc tak mocno uderzył mnie w piersi, w przeponę, w całe moje ciało, że nie mogłam już powstrzymać szlochu. Matoga spojrzał na mnie chłodno, przelotnie i z wyraźną naganą.
– Musimy go ubrać, zanim przyjadą – powiedział Matoga i widziałam, że też drży mu broda na widok tej ludzkiej nędzy (chociaż z jakichś względów nie chce się do tego przyznać).
Najpierw więc spróbowaliśmy mu ściągnąć podkoszulek, brudny i cuchnący, ale nie było mowy, żeby dał się zdjąć przez głowę, więc Matoga wydobył z kieszeni jakiś skomplikowany scyzoryk i rozciął materiał na piersiach. Wielka Stopa leżał teraz przed nami na wersalce półnagi, owłosiony jak troll, z bliznami na piersiach i rękach, wytatuowany w nieczytelne już rysunki, wśród których nie potrafiłam rozpoznać niczego sensownego. Miał ironicznie zmrużone oczy, podczas kiedy my szukaliśmy