Chłopcy z Placu Broni. Ferenc Molnar

Читать онлайн.
Название Chłopcy z Placu Broni
Автор произведения Ferenc Molnar
Жанр Учебная литература
Серия Książki dla młodzieży
Издательство Учебная литература
Год выпуска 0
isbn 9788310124234



Скачать книгу

padło akurat w tym momencie, kiedy to właśnie on celnie rzucił i wygrał wszystkie kulki.

      – Och! – krzyknął nagle Nemeczek. Przerażeni chłopcy zamarli w bezruchu. Nemeczek przyklęknął i wsadził jeden palec do ust.

      – Co ci się stało?

      – Pokrzywy! Wpakowałem rękę w pokrzywy!

      – To ssij, staruszku, ssij! – powiedział Czonakosz, ale jednocześnie przytomnie obwiązał własną rękę chusteczką.

      Czołgali się dalej i szybko dotarli do wzgórza. Na jego zboczu, jak już o tym wiemy, znajdowały się sztuczne ruiny zamku, jakie często budowano w wielkich parkach należących do arystokratycznych rodzin. Starannie układa się kamienie, a potem wypełnia szczeliny mchem, tak, aby wyglądało to na prawdziwe ruiny.

      – Zbliżamy się! – ostrzegł Boka. – Teraz musimy być bardzo ostrożni, bo czerwoni często robią tu wypady.

      – Co to za zamek? – zapytał Czonakosz. – Na historii nie mówiono nam przecież, żeby w Ogrodzie Botanicznym był jakiś zamek.

      – To sztuczne ruiny. Zbudowano je już jako ruiny.

      Nemeczek roześmiał się.

      – Jeśli już budowali, to lepiej było zbudować prawdziwy zamek. A po stu latach i tak zostałyby tylko ruiny.

      – Ale masz humorek! – skarcił go Boka. – Czekaj no, jak Pastorowie spojrzą na ciebie, to przejdzie ci ochota do żartów.

      Rzeczywiście, Nemeczek zmarkotniał. Miał po prostu takie usposobienie, że szybko zapominał o przykrych sprawach i trzeba mu było nieustannie o nich przypominać.

      Po tej krótkiej wymianie słów chłopcy zaczęli się wspinać po zarośniętych dzikim bzem kamieniach ruin na wzgórze. Teraz na czele szedł Czonakosz. Nagle zastygł bez ruchu. Dał znak prawą ręką, odwrócił się i przestraszonym głosem szepnął:

      – Tam chyba ktoś jest!

      Zapadli w wysoką trawę. Rosnące w niej chwasty całkiem przykryły ich drobne postacie. Tylko im oczy błyskały. Nasłuchiwali.

      – Czonakosz, przyłóż ucho do ziemi – szeptem rozkazał Boka. – Indianie tak zawsze robią. Łatwo wtedy usłyszeć, czy ktoś nie nadchodzi.

      Czonakosz posłusznie wykonał polecenie. Położył się na ziemi i przyłożył ucho w miejscu, gdzie nie było trawy. Ale natychmiast poderwał głowę.

      – Idą! – szepnął z przerażeniem.

      Teraz już bez indiańskich sposobów słychać było, że ktoś przedziera się przez krzewy. I że ten tajemniczy ktoś, o którym na razie nie było wiadomo, czy jest człowiekiem, czy też jakimś zwierzęciem, idzie prosto w ich kierunku. Chłopcy byli tak przestraszeni, że przylgnęli płasko do ziemi. Tylko Nemeczek siedział skulony i powtarzał cichym, płaczliwym głosem:

      – Ja chcę do domu.

      Teraz Czonakosz zaczął dowcipkować.

      – Właź do jakiejś nory, staruszku!

      Ponieważ jednak Nemeczek w dalszym ciągu nie mógł opanować strachu, rozgniewany Boka wychylił się z trawy i z trudem tłumiąc złość, rozkazał:

      – Szeregowy, natychmiast skryć się w trawie! Padnij!

      Rozkazowi naturalnie należało się podporządkować i Nemeczek padł plackiem.

      Tajemniczy ktoś szeleścił jeszcze w krzakach, ale jakby zmieniał kierunek i nie szedł już prosto w ich stronę. Boka ponownie wychylił głowę z chwastów i rozejrzał się. Dostrzegł schodzącą po zboczu wzgórza postać, która laską odgarniała krzewy.

      – Poszedł – powiedział do leżących w trawie chłopców. – To był strażnik.

      – Strażnik czerwonych?

      – Nie. Stróż Ogrodu Botanicznego.

      Odetchnęli z ulgą. Dorosłych nie bali się. Najlepszym przykładem stary żołnierz z brodawkami na nosie, który zupełnie nie mógł sobie poradzić z chłopcami w Ogrodzie Muzealnym. Znowu zaczęli się czołgać. Ale wtedy stróż widocznie coś usłyszał, bo zatrzymał się i zaczął nadsłuchiwać.

      – Zauważył nas – wyjąkał Nemeczek.

      Teraz obaj spojrzeli na Bokę, oczekując od niego dalszych poleceń.

      – Szybko do ruin! – wydał rozkaz Boka.

      Wszyscy trzej na łeb na szyję stoczyli się w dół ze wzgórza, na które przed chwilą jeszcze tak ostrożnie się wdrapywali. W ruinach zamkowych znajdowały się małe gotyckie okienka. Z przerażeniem stwierdzili, że pierwsze okno jest zakratowane. Podkradli się do następnego, ale i to było zabezpieczone kratą. Wreszcie w jednym miejscu znaleźli wśród kamieni szczelinę, przez którą mogli wśliznąć się do środka. Schowali się w ciemnej komorze i wstrzymali oddech. Sylwetka stróża przesunęła się przed oknami. Z kryjówki mogli stwierdzić, że stróż oddala się do tej części ogrodu, która położona była przy ulicy Üllöi, tam znajdowała się jego budka.

      – Chwała Bogu – odezwał się Czonakosz – już po wszystkim!

      Teraz mogli spokojnie rozejrzeć się po kryjówce. Powietrze było tu wilgotne i stęchłe, jakby znajdowali się w prawdziwych zamkowych kazamatach. Nagle Boka potknął się o coś. Schylił się i podniósł z ziemi jakiś przedmiot. Obaj chłopcy doskoczyli do niego i w nikłej poświacie zobaczyli, że to coś było tomahawkiem. Rodzajem toporka, jakim zgodnie z opisami w powieściach o Dzikim Zachodzie zwykli byli wojować Indianie. Tomahawk był wystrugany z drzewa i oklejony srebrnym papierem. Groźnie połyskiwał w ciemnościach.

      – To ich broń! – z nabożnym podziwem powiedział Nemeczek.

      – Tak jest – zgodził się Boka. – I jeśli znaleźliśmy jeden, to i pozostałe muszą tu być.

      Zaczęli szukać i w jednym z zakamarków znaleźli jeszcze siedem tomahawków. Łatwo można więc było ustalić, że czerwonych jest w sumie ośmiu.

      Doszli do wniosku, że właśnie tu znajdował się ich tajny arsenał. Czonakosz z miejsca zaproponował, ażeby zabrać te osiem tomahawków jako łup wojenny.

      – Nie – sprzeciwił się Boka – nie zrobimy tego. Byłaby to po prostu kradzież.

      Czonakosz zawstydził się.

      – Coś tak przycichł, staruszku! – odzyskał nagle odwagę Nemeczek, ale Boka dał mu łagodną sójkę w bok, więc zaraz umilkł.

      – Nie marnujmy czasu. Wyjdźmy stąd i szybko na wzgórze! Nie chciałbym dotrzeć na wyspę wtedy, kiedy już na niej nikogo nie będzie.

      Ta zuchwała myśl pobudziła ich na nowo do czynu. Rozrzucili tomahawki po całej komorze, aby zostawić tu ślad swojej bytności, po czym przecisnęli się przez wyłom i odważnie, szybko wdrapali się na szczyt wzgórza. Stanęli obok siebie i rozejrzeli się, wszystko było widać jak na dłoni. Boka wydobył z kieszeni niewielkie zawiniątko. Odwinął gazetę i wyjął małą lornetkę wykładaną masą perłową.

      – To teatralna lornetka siostry Czelego – powiedział i przyłożył lornetkę do oczu. Ale i gołym okiem też było widać wyspę. Wokół lśnił pierścień stawu, w którym hodowano rośliny wodne. Brzegi były zarośnięte szuwarami i trzciną. Wśród rozłożystych drzew i wysokich krzewów świecił na wyspie mały punkcik. Na ten widok wszyscy trzej spoważnieli.

      – Są tam – powiedział zdławionym głosem Czonakosz.

      – Mają latarnię – zauważył z uznaniem Nemeczek.

      Świecący