Chłopcy z Placu Broni. Ferenc Molnar

Читать онлайн.
Название Chłopcy z Placu Broni
Автор произведения Ferenc Molnar
Жанр Учебная литература
Серия Książki dla młodzieży
Издательство Учебная литература
Год выпуска 0
isbn 9788310124234



Скачать книгу

ołówka Hardmutha numer dwa.

      – Go… gotowe, panie poruczniku! – zameldował.

      Oddał zatemperowany ołówek i głęboko westchnął. Zrozumiał, że na razie musi zrezygnować z awansu na oficera.

      Rozdano karteczki. Wszyscy rozeszli się i każdy, na osobności, wypełniał kartki, bo była to bardzo ważna sprawa. Potem szeregowy zbierał je i wrzucał do kapelusza Czelego. Kiedy Nemeczek obchodził wszystkich z kapeluszem w ręku, Barabasz trącił w bok Kolnaya.

      – Patrz, jego kapelusz też jest brudny!

      Kolnay przyjrzał się dobrze kapeluszowi Czelego. I obaj doszli do wniosku, że nie mają się czego wstydzić. Jeżeli bowiem nawet kapelusz Czelego jest brudny, to już niczemu nie należy się dziwić. Boka zaczął odczytywać nazwiska na zebranych kartkach, po czym podawał je stojącemu koło niego Gerebowi. W sumie było czternaście kartek. Czytał je kolejno: Janosz Boka, Janosz Boka, Janosz Boka… Jeden raz pojawiło się inne nazwisko: Deżo Gereb. Chłopcy spojrzeli po sobie. Domyślili się, że była to kartka Boki, który z grzeczności oddał głos na Gereba. Potem znów były kartki z nazwiskiem Boki. I znów głos oddany na Gereba. I na zakończenie jeszcze jedna kartka: Deżo Gereb. Boka dostał w sumie jedenaście głosów, Gereb trzy. Gereb uśmiechał się z zakłopotaniem. Po raz pierwszy zdarzyło się, że otwarcie rywalizował z Boką o przywództwo. Był zadowolony z uzyskanych trzech głosów. Natomiast Boce spośród tych trzech głosów dwa sprawiły przykrość. Zastanawiał się, którzy z chłopców nie na niego głosowali, ale już po chwili pogodził się z tym faktem.

      – A więc wybraliście mnie na przewodniczącego.

      Chłopcy zaczęli wiwatować, a Czonakosz znów gwizdnął. Nemeczek miał jeszcze łzy w oczach, ale z ogromnym zapałem wołał „Niech żyje!”, bo bardzo lubił Bokę.

      Przewodniczący poprosił o spokój.

      – Dziękuję wam, koledzy – powiedział – a teraz natychmiast weźmy się do dzieła. Myślę, że wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że czerwone koszule chcą nam odebrać Plac i twierdze. Już wczoraj Pastorowie zabrali naszym kulki, a dziś buszował tu Feri Acz i wziął naszą chorągiew. Prędzej czy później przyjdą tutaj, żeby nas wypędzić. Ale my tego Placu nigdy nie oddamy, obronimy go!

      Czonakosz wrzasnął z całej siły:

      – Niech żyje Plac!

      Rozejrzeli się po dużym Placu i po stojących na nim, oświetlonych wiosennym słońcem, sągach drzewa. Chłopcom błyszczały oczy, widać było, że kochają ten swój kawałeczek ziemi i gotowi są o niego walczyć, gdy przyjdzie ku temu potrzeba. Był to swoisty rodzaj miłości ojczyzny. I kiedy wołali „Niech żyje nasz Plac!”, brzmiało to zupełnie tak, jakby wołali „Niech żyje Ojczyzna!”. Płonęły im oczy, mocno biły serca.

      Boka mówił dalej:

      – Nie będziemy czekali, aż oni przyjdą do nas, uprzedzimy ich i sami pójdziemy do Ogrodu Botanicznego.

      W innej sytuacji chłopcy cofnęliby się przed tak śmiałym planem, ale teraz, rozentuzjazmowani, zgodnie zakrzyknęli:

      – Chodźmy!

      A ponieważ wszyscy krzyknęli jednocześnie, więc również Nemeczek zawołał „Chodźmy”. Wiedział biedak, że i tak będzie maszerował na samym końcu i że na pewno dadzą mu do niesienia płaszcze panów oficerów. Do rozbrzmiewających na Placu okrzyków dołączył spod jednej z twierdz jakiś ochrypły głos: „Chodźmy!”. Spojrzeli w tamtą stronę. To wołał stary Słowak. Stał z fajką w ustach i uśmiechał się. Obok warował jego pies Hektor. Chłopcy roześmieli się. A Słowak, naśladując ich, podrzucił w górę swój kapelusz i wrzasnął jeszcze raz:

      – Chodźmy!

      Na tym zakończyła się część oficjalna. Przyszła kolej na grę w palanta. Jeden z chłopców rozkazującym tonem zarządził:

      – Szeregowy! Przynieście z magazynu piłkę i bijak!

      Nemeczek natychmiast pobiegł do magazynu, który mieścił się pod jednym z sągów. Wczołgał się do środka i wydobył ze schowka piłkę oraz bijak. Koło sągu, obok Słowaka, stali Kende i Kolnay. Kende trzymał w ręku kapelusz Słowaka, a Kolnay badał grubość warstwy brudu. Kapelusz Słowaka był zdecydowanie najbrudniejszym kapeluszem świata.

      Boka podszedł do Gereba.

      – Dostałeś trzy głosy – powiedział.

      – Tak – odparł dumnie Gereb i twardo spojrzał mu w oczy.

      III

      Nazajutrz późnym popołudniem, po lekcji stenografii, plan wojennych działań był gotowy. Stenografia kończyła się o godzinie piątej, kiedy na ulicy zapalano już lampy. Po wyjściu ze szkoły Boka zebrał chłopców.

      – Słuchajcie – powiedział – musimy uprzedzić ich natarcie i udowodnić, że jesteśmy tak samo odważni jak oni. Wezmę ze sobą dwóch najodważniejszych i razem pójdziemy do Ogrodu Botanicznego. Przedostaniemy się na ich wyspę i przybijemy na drzewie tę kartkę.

      Wyciągnął z kieszeni kartkę czerwonego papieru, na której drukowanymi literami było wypisane:

      TU BYLI CHŁOPCY Z PLACU BRONI

      Wszyscy z podziwem spojrzeli na kartkę. Czonakosz, który nie uczył się stenografii i przyszedł pod szkołę li tylko z ciekawości, zaproponował:

      – Dobrze byłoby jeszcze dopisać coś obraźliwego.

      Boka przecząco potrząsnął głową.

      – Nie wolno. W żadnym wypadku nie będziemy postępować tak jak Feri Acz, który zabrał naszą chorągiew. My tylko pokażemy, że się ich nie boimy, że mamy odwagę wkroczyć na ich teren, gdzie przeprowadzają zebrania i gdzie ukrywają swoją broń. Ta czerwona kartka będzie naszą wizytówką, którą im zostawimy dla przestrogi.

      Głos zabrał Czele.

      – Słyszałem, że oni o tej porze wieczorem są na wyspie i bawią się w policjantów i złodziei.

      – Nie szkodzi. Feri Acz też przyszedł do nas o takiej porze, kiedy wiedział, że będziemy na Placu. Kto się boi, ten niech nie idzie ze mną.

      Ale nikt się nie bał. Nawet Nemeczek był zdecydowany. Widać było, że chce zasłużyć na przyszły awans. Dumnie wystąpił naprzód.

      – Idę z tobą!

      Zrobił to zwyczajnie, bo tu, przed szkołą, nie trzeba było stawać na baczność i salutować. Regulamin obowiązywał tylko na Placu. Tu wszyscy byli sobie równi.

      Czonakosz również wystąpił.

      – Ja też idę!

      – Ale przyrzeknij, że nie będziesz gwizdał!

      – Przyrzekam. Tylko jeszcze jeden raz… pozwól mi po raz ostatni gwizdnąć!

      – No to gwizdnij!

      I Czonakosz gwizdnął. Z radości zrobił to tak głośno, że aż ludzie na ulicy poodwracali głowy.

      – Ale gwizdnąłem… – powiedział z zadowoleniem. – Na dziś wystarczy.

      Boka zwrócił się do Czelego:

      – A ty nie idziesz?

      – Niestety, nie dam rady – powiedział ze smutkiem Czele. – Nie mogę iść z wami, bo muszę być w domu o pół do szóstej. Matka wie, kiedy kończy się stenografia. Jeśli się spóźnię, to więcej nigdzie mnie nie puści.

      Już sama myśl o tym przeraziła go. Skończyłoby się przychodzenie na Plac, porucznikowska