Bieguni. Olga Tokarczuk

Читать онлайн.
Название Bieguni
Автор произведения Olga Tokarczuk
Жанр Биографии и Мемуары
Серия
Издательство Биографии и Мемуары
Год выпуска 0
isbn 9788308049815



Скачать книгу

pięść wystająca z wody.

      Gdy skręcają w lewo, wypływając z zatoki na pełne morze, brzeg wyspy wydaje się stromy, groźny.

      Źródłami ruchu są białe grzbiety fal uderzające o skały i zaniepokojone obecnością łodzi ptaki. Gdy na powrót włączają silnik, ptaki spłoszone znikają. I jeszcze – pionowa linia odrzutowca, który rozpruwa niebo na dwie płachty. Samolot leci na południe.

      Ruszają. Branko zapala dwa papierosy i jednego daje Kunickiemu. Ciężko palić, spod dzioba pryskają małe kropelki wody i osiadają na wszystkim.

      – Patrz na wodę – krzyczy Branko – na wszystko, co pływa.

      Kiedy zbliżają się do zatoki z jaskinią, widzą helikopter – leci w przeciwną stronę. Branko staje na środku łodzi i macha. Kunicki patrzy na maszynę, prawie szczęśliwy. Wyspa jest niewielka, myśli po raz setny, z góry nic się na niej nie ukryje przed wzrokiem wielkiej mechanicznej ważki, wszystko będzie widać jak na talerzu.

      – Płyńmy do „Posejdona” – krzyczy do Branka, ale ten nie jest przekonany.

      – Tam nie ma przejścia – odkrzykuje.

      Kuter jednak skręca i zwalnia. Wpływają między skały z wyłączonym silnikiem.

      Ta część wyspy też powinna się nazywać „Posejdon”, jak wszystko, myśli Kunicki. Bóg zbudował sobie tutaj własne katedry: nawy, jaskinie, kolumny i chóry. Linie są nieprzewidywalne, rytm fałszywy i nierówny. Czarne magmowe skały błyszczą od wody, jakby pokryto je rzadkim ciemnym metalem. Teraz, o zmierzchu, te budowle są porażająco smutne, to kwintesencja opuszczenia, nikt się tutaj nigdy nie modlił. Kunicki ma nagle wrażenie, że widzi pierwowzory ludzkich kościołów, że tutaj powinno się prowadzić wszelkie wycieczki, zanim się pojedzie do Reims, do Chartres. Chce się tym odkryciem podzielić z Brankiem, ale hałas jest zbyt wielki, żeby mówić. Widzą inną, większą łódź z napisem: „Policie. Split”. Płynie wzdłuż stromej linii brzegu. Łodzie podpływają do siebie i Branko rozmawia z policjantami. Nie ma żadnych śladów, nic. Tak przynajmniej sądzi Kunicki, bo warkot motoru zagłusza rozmowę. Chyba porozumiewają się ruchem ust i łagodnym, bezradnym unoszeniem ramion, które nie pasuje do ich białych policyjnych koszul z pagonami. Pokazują, żeby wracać, bo zaraz zrobi się ciemno. Tylko to słyszy Kunicki: „Wracajcie”. Branko dodaje gazu, brzmi to jak wybuch. Woda drętwieje, w morze rozchodzą się fale, drobniutkie jak ciarki.

      Przybijanie do wyspy wygląda zupełnie inaczej niż za dnia. Najpierw widzą roziskrzone światła, które z każdą chwilą coraz bardziej odrywają się od siebie i formują szeregi. Rosną w zapadającym mroku, stają się osobne, różne – inne są światła jachtów przybyłych do nabrzeża, a inne w oknach domów; inne są oświetlone szyldy, a inne ruchome światła samochodów. Bezpieczny widok oswojonego świata.

      W końcu Branko wyłącza silnik i łódka przybija do brzegu. Nieoczekiwanie spód szoruje po kamieniach – przypłynęli na małą miejską plażę, tuż pod hotelem, daleko od przystani. Teraz Kunicki domyśla się dlaczego. Przy rampie, tuż przy plaży stoi policyjny samochód, dwóch mężczyzn w białych koszulach wyraźnie czeka na nich.

      – Chyba chcą z tobą rozmawiać – mówi Branko i cumuje łódź. Kunicki nagle słabnie, boi się tego, co może usłyszeć. Że znaleźli ciała. Tego się boi. Idzie do nich na miękkich nogach.

      Chwała Bogu, chodzi o zwykłe przesłuchanie. Nie, nie mają nic nowego. Jednak minęło tyle czasu, sprawa stała się poważna. Wiozą go tą samą, jedyną na wyspie szosą do Visu, na posterunek. Jest już całkiem ciemno, ale widocznie znają dobrze drogę, bo nawet nie zwalniają na zakrętach. Szybko mijają tamto miejsce.

      Na posterunku czekają na niego nowi. Tłumacz, wysoki, przystojny mężczyzna, który mówi, powiedzmy to szczerze, słabym polskim – przywieźli go specjalnie ze Splitu – i jeszcze oficer. Zadają rutynowe pytania, jakoś obojętnie, i dociera do niego, że stał się podejrzanym.

      Odwożą go pod sam hotel. Wysiada i robi ruch, jakby miał tam wejść. Jednak tylko udaje, że wchodzi. Czeka w ciemnym korytarzyku, aż odjadą, aż ucichnie warkot silnika samochodu, i wychodzi na ulicę. Idzie w stronę największego skupiska świateł, w stronę bulwaru przy przystani, gdzie są wszystkie kawiarnie i restauracje. Ale jest już późno i mimo że to piątek, nie ma już tłumu; musi być pierwsza, druga w nocy. Wśród nielicznych klientów przy stolikach szuka wzrokiem Branka, ale go tam nie dostrzega, nie znajduje koszulki z muszlą. Są jacyś Włosi, cała rodzina, kończą jeść, widzi też dwoje starszych ludzi, sączą coś przez słomkę i przyglądają się hałaśliwej włoskiej rodzinie. Jakieś dwie jasnowłose kobiety, zwrócone do siebie poufale, dotykają się ramionami, zajęte rozmową. Miejscowi mężczyźni, rybacy, jakaś para. Co za ulga, że nikt na niego nie zwraca uwagi… Idzie skrajem cienia, tuż przy nabrzeżu, czując zapach ryb i ciepły, słony podmuch wiatru od morza. Ma ochotę skręcić w górę, w jedną z uliczek biegnących w stronę domu Branka, ale nie śmie, pewnie śpią. Przysiada więc przy małym stoliku, na skraju ogródka. Kelner go ignoruje.

      Przygląda się mężczyznom, którzy schodzą się do stolika obok. Siadają i dostawiają jedno krzesło, jest ich pięciu. Zanim podejdzie kelner, zanim jeszcze zamówią drinki, już wiąże ich niewidzialna komitywa.

      Są w różnym wieku, dwóch z nich ma gęste brody, lecz zaraz te wszystkie różnice znikną w kręgu, który mimowolnie już utworzyli. Mówią, ale nie jest ważne, co mówią – mogłoby wyglądać, że przygotowują się do wspólnego śpiewu, próbują głosu. Śmiech wypełnia przestrzeń wewnątrz okręgu – dowcipy, nawet te dobrze znane, są jak najbardziej na miejscu, wręcz pożądane. Ten śmiech jest niski, wibrujący, podbija przestrzeń i każe zamilknąć turystom przy sąsiednim stoliku – spłoszonym nagle kobietom w średnim wieku. Przyciąga ciekawe spojrzenia.

      Szykują sobie publiczność. Wejście kelnera z tacą drinków staje się uwerturą, a kelner, młody chłopak, zostaje nieświadomym niczego konferansjerem, który zapowiada taniec, operę. Na jego widok ożywiają się, jakaś ręka podnosi się i wskazuje mu miejsce – tutaj. Chwila ciszy, i już szklane krawędzie wędrują do ust. Niektórym z nich, tym najbardziej niecierpliwym, nie udaje się uniknąć zamknięcia oczu, zupełnie jak w kościele, gdy ksiądz z namaszczeniem kładzie na wyciągniętym języku biały opłatek. Świat jest gotowy do wywrotki – tylko umownie podłoga jest pod nogami, a sufit nad głową, ciało nie należy już jedynie do siebie, ale jest częścią żywego łańcucha, kawałkiem żywego kręgu. Tak i teraz szklanki wędrują do ust, sam moment ich opróżnienia jest prawie niewidzialny, odbywa się to w błyskawicznym skupieniu, z chwilową powagą. Odtąd mężczyźni będą się ich trzymać – szklanek. Ciała siedzące wokół stolika zaczną zataczać swoje kręgi, czubki głów będą wyznaczać w powietrzu koła, najpierw mniejsze, potem większe. Będą zachodzić na siebie, kreśląc nowe łuki. W końcu powstaną ręce, najpierw wypróbują swoją siłę w powietrzu, w gestach, którymi ilustruje się słowa, a potem powędrują ku ramionom towarzyszy, ku ich barkom i plecom, klepiąc je i wspierając. Będą to dotknięcia w istocie miłosne. Bratanie się rąk i pleców nie jest nachalne, to taniec.

      Kunicki patrzy na to z zazdrością. Chciałby wyjść z cienia i dołączyć się do nich. Nie zna tej intensywności. Bliższa mu północ, gdzie wspólnota mężczyzn jest bardziej nieśmiała. Ale na południu, tam gdzie słońce i wino otwiera ciała szybciej i bezwstydniej, ten taniec staje się zupełnie realny. Po godzinie już pierwsze ciało osuwa się i zatrzymuje na oparciu krzesła.

      Kunickiego uderza w plecy ciepła łapa nocnej bryzy, popycha go ku stolikom, jakby namawiała go: „Chodź, no chodź”. Chciałby do nich dołączyć, dokądkolwiek się wybierają. Chciałby, żeby go zabrali ze sobą.

      Wraca nie oświetloną