Название | Powiedział mi wróżbita. Lądowe podróże po Dalekim Wschodzie |
---|---|
Автор произведения | Tiziano Terzani |
Жанр | Документальная литература |
Серия | Naokoło świata |
Издательство | Документальная литература |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788377856215 |
– Niedługo ich pan pozna – odrzekł.
Kilka kilometrów dalej kazał kierowcy zatrzymać się obok stosu drewna na poboczu. Ledwie wysiedliśmy, natychmiast usłyszałem jakiś dziwny dźwięk dochodzący spomiędzy drzew, coś jak brzęk ciągniętych łańcuchów. Istotnie były to łańcuchy – uczepione do kostek około dwudziestu wynędzniałych ludzkich mar, które – wszystkie w łachmanach, niektóre targane dreszczami – poruszały się zgodnie niczym wielka stonoga, dźwigając na ramionach wielki pień drzewa. Łańcuch przy kostkach łączył się z łańcuchem wokół pasa.
Dwóch pilnujących ich żołnierzy natychmiast poderwało karabiny, wymownym ruchem każąc nam odłożyć aparaty.
– Spokojnie, to misjonarze – zapewnił Andrew, a kilkanaście papierosów wzmocniło siłę zapewnienia.
Więźniowie opuścili pień i zatrzymali się. Jeden powiedział, że jest z Pegu, drugi – z Mandalay. Obu aresztowano przed pięciu laty podczas demonstracji na rzecz demokracji; jako więźniowie polityczni wykonywali prace przymusowe.
To naprawdę niezwykłe: stanąć oko w oko z takim okrucieństwem, próbować je zapamiętać, zrobić dyskretnie kilka zdjęć, starając się nie ryzykować, aby nie pogorszyć jeszcze doli nieszczęśników, a dopiero potem uzmysłowić sobie, że nie starczyło czasu na współczucie, na kilka prostych ludzkich słów. Zaglądasz nagle w otchłań bólu, usiłujesz wyobrazić sobie jej głębię, ale ostatecznie potrafisz spytać tylko: "A to?", wskazując na łańcuchy.
– Noszę je od dwóch lat. Jeszcze rok i będę mógł zdjąć – odrzekł chłopak z Pegu. Był jednym ze szczęściarzy; miał na nogach parę starych skarpet, które odrobinę łagodziły ucisk żelaza na skórę. Tym, którzy nie mieli takiego szczęścia, na kostkach porobiły się wstrętne rany.
– A malaria?
– Wielu – powiedział chłopak z Mandalay i ruchem ręki wskazał sąsiada z nabrzmiałą twarzą, dygoczącego i pożółkłego. Jego kościste dłonie pokryte były dziwnymi plamami, jakby oparzelinami. Więźniowie – w sumie setka – mieszkali na pobliskim polu. Niedługo potem zobaczyliśmy następnych, którzy, także w okowach, kruszyli kamienie na brzegu rzeki. Także ich pilnowało dwóch strażników, którzy nie pozwolili nam się zatrzymać.
Po zamachu w roku 1988, zmasakrowaniu demonstrantów i aresztowaniu przywódczyni walki o demokrację, Aung San Suu Kyi, dyktatorzy z Rangunu nieprzerwanie terroryzowali kraj, tłumiąc w zarodku każdy przejaw niezadowolenia. Aresztowali dziesiątki tysięcy – najczęściej młodych – ludzi i skazywali na przymusową pracę, na rzecz wojska lub na polach zaminowanych przez powstańców. W tych zapomnianych orientalnych gułagach przestępcy polityczni wymieszani są ze zwykłymi kryminalistami.
– Takie obozy są wszędzie – zapewnił Andrew. – Prywatna firma wygrywa kontrakt na budowę drogi i szuka w więzieniach potrzebnych ludzi. Jedni umierają, wtedy sięga się po drugich.
Słyszał, że budowę stu siedemdziesięciu dwóch kilometrów drogi z Tachileck do Kengtung okupiono śmiercią kilkuset ludzi.
Przebycie tej trasy zabrało nam siedem godzin, ale kiedy już tego dokonaliśmy, zrozumieliśmy jej sens: była to droga Birmy do przyszłości. Chociaż pierwotnym celem było finansowanie dyktatury oraz nawiązanie pępowiny z sąsiednimi krajami, Chinami i Tajlandią, obecnie droga żyła według własnej logiki i służyła najrozmaitszym ludziom i najróżniejszym interesom. Dawni powstańcy komunistyczni obecnie przestawili się na uprawę opium i dostarczają po niej transporty narkotyku; Wa, dawni łowcy głów, teraz szmuglują samochody, nefryt i antyki; tajscy gangsterzy dbają o dostawę do burdeli nowej porcji młodych Birmanek. Dzięki długoletniej izolacji Birma jak dotąd wolna jest od epidemii AIDS, dlatego też tajlandzkie burdele z wielką ochotą ściągają birmańskie trzynasto-, czternastolatki i już w tej chwili są takich prostytutek tysiące. Pod koniec 1992 roku odesłano do domów ponad setkę tych, u których testy na obecność HIV okazały się pozytywne. Plotka głosi, że birmańscy wojskowi zabili je zastrzykami strychniny.
Dotarliśmy do Kengtung o zachodzie. Po milach nużących wzniesień i zjazdów, wąskich przesmyków między górami, gdy wzrok nigdzie nie mógł sięgnąć dalej, nagle rozpostarła się przed nami rozległa dolina, a jej białe pagody, drewniane domy i zielone sylwetki drzew jedwabnych wydawały się wycinankami podświetlanymi przez zrazu różowe, a potem złociste promienie zachodzącego słońca. Kengtung było ulotne, bezcielesne niczym sen, pozaczasowa wizja. Zatrzymaliśmy się i z oddali, być może, widzieliśmy je tak jak owi czterej bracia z legendy, którzy spuścili wypełniające dolinę jezioro, zbudowali miasto i wznieśli pierwszą pagodę, w której złożyli osiem włosów Buddy zostawionych przez Wielkiego Nauczyciela.
Miasto zasiadło do kolacji. Przez otwarte drzwi domów-sklepów, z psami warującymi przy progach, widzieliśmy rodziny za stołami. Lampy oliwne rzucały powiększone cienie na ściany obwieszone fotografiami, kalendarzami i świętymi obrazami. Na ulicach żadnego ruchu, w powietrzu cichy pomruk pojedynczych odgłosów wieczoru i dalekich okrzyków.
Na dziedzińcu jednej z pagód odbywał się jarmark. Ludzie tłoczyli się wokół oświetlanych acetylenowymi lampami straganów, kupując słodycze albo rzucając na szczęście kośćmi z głowami zwierząt zamiast liczb. Dzieci patrzyły szeroko rozwartymi oczyma na las rąk, wręczających stawki wiejskim krupierom. W cieniu u stóp trzech łagodnie uśmiechniętych brązowych posągów Buddy zastygła w skupieniu garstka wiernych. Kobiety z włosami zebranymi w zwisający na bok warkocz na małych paleniskach na chodniku gotowały słodki ryż w dużych bambusowych tykwach.
W Kengtung nie było żadnego zapierającego dech w piersiach obiektu: pomnika, świątyni, pałacu. Jego czar polegał na atmosferze, spokoju, pozaczasowym rytmie życia bez stresu.
Czy to dziwne, że ktoś dostrzega w tym piękno? Czy to absurdalne, że ktoś żałuje zmiany tego życia? Na pozór wszystko dziś świetnie się układa w Azji. Z kilkoma wyjątkami, na całym kontynencie ustały wojny i panuje pokój, nawet ideologiczny. Wszyscy mówią wszędzie tylko o wzroście gospodarczym. A przecież ten wielki, starodawny świat różnic chyli się ku upadkowi. Koniem trojańskim okazała się "modernizacja".
Dla mnie to tragedia, że cały kontynent tak chętnie popełnia samobójstwo, nikt jednak o tym nie mówi, nikt przeciw temu nie protestuje, a już najmniej sami Azjaci. Dawniej, gdy Europejczycy walili w drzwi Azji, strzelając z kanonierek, wymuszając otwarcie portów, zaciekle walcząc o koncesje i kolonie, gdy żołnierze bez cienia szacunku łupili i podpalali Pałac Letni w Pekinie – Azjaci w ten czy inny sposób stawiali opór.
Wietnamczycy natychmiast podjęli wojnę wyzwoleńczą, ledwie tylko francuskie oddziały wylądowały na ich terytorium; walki – ze zmieniającymi się przeciwnikami – trwały z górą sto lat i zakończyły się dopiero wraz z upadkiem Sajgonu w roku 1975. Chińczycy prowadzili wojnę opiumową, a w końcu czasowi pozostawili ostateczne wyzwolenie kraju spod panowania mocniejszych militarnie terytoriów. (Dwa ostatnie skrawki Chin znajdujące się w obcych rękach, Hongkong i Makao, powróciły pod panowanie Pekinu odpowiednio w roku 1997 i 1999).
Japonia z kolei zachowała się jak kameleon. Na zewnątrz przybrała wygląd zachodni, kopiując z Zachodu, co się dało – od mundurków uczniowskich po działa, od architektury dworców kolejowych po koncepcję państwa – od wewnątrz jednak stawała się coraz bardziej japońska, wpajając swoim mieszkańcom poczucie wyjątkowości.
Krajom Azji, jednemu po drugim, udawało się zrzucać kolonialne jarzmo i pokazywać drzwi ludziom Zachodu. Ten jednak zakrada się teraz przez okno i ostatecznie podbija Azję, zdobywając nie jej terytorium, lecz jej duszę. Czyni to bez określonego planu, bez politycznej woli, w procesie powolnego zatruwania, na które nie wynaleziono żadnego antidotum, a trucizną jest pojęcie nowoczesności. Udało nam się przekonać Azjatów, że przetrwają