Название | Opcja niemiecka |
---|---|
Автор произведения | Piotr Zychowicz |
Жанр | Документальная литература |
Серия | Historia |
Издательство | Документальная литература |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788378183167 |
Rozdział 1
Naród wyjątkowy
Jednym z dogmatów polskiej polityki historycznej jest duma z tego, że byliśmy jedynym narodem okupowanej Europy, który nie wydał z siebie Quislinga. Czyli że żaden polski polityk i żadne polskie ugrupowanie polityczne podczas II wojny światowej nie zhańbiło się współpracą z III Rzeszą. Tak oto Polacy mieli po raz kolejny udowodnić, że są narodem lepszym niż wszystkie inne. I odnieść jeszcze jedno moralne zwycięstwo, w którego blasku mogą się grzać kolejne pokolenia.
Spokojna, wyzbyta emocji analiza straszliwej tragedii, która dotknęła nas w latach 1939–1945, skłania jednak do wyciągnięcia przeciwnych wniosków.
Po pierwsze, Polacy nie powołali kolaboracyjnego rządu nie dlatego, że wszyscy byli tacy niezłomni, ale dlatego, że Niemcy sobie takiego rządu nie życzyli. Kandydatów na polskiego Quislinga było sporo. Jak pisał w tym kontekście jeden z historyków, nietrudno zachować cnotę, gdy się nie ma okazji do jej utraty.
Po drugie, należy żałować, że proniemiecki rząd w Polsce nie powstał. Jak wskazują doświadczenia innych państw okupowanych, powołanie takiej instytucji znacznie ograniczało terror okupanta. Straty narodów, które poszły na ugodę z Niemcami, były znacznie niższe niż straty narodu polskiego.
Po trzecie wreszcie, choć Polacy nie podjęli masowej kolaboracji z III Rzeszą, to podjęli ją z drugim naszym wrogiem – Związkiem Sowieckim. Opowieści o tym, że z II wojny światowej wyszliśmy „czyści jak łza”, można więc włożyć między bajki.
Samą kolaborację uważa się w Polsce za najgorszą zbrodnię, a podejmującego ją polityka za zdrajcę, zaprzańca, człowieka nie tylko bez uczuć patriotycznych, ale i zwykłej przyzwoitości. To podejście charakterystyczne dla narodu nie wyrobionego politycznie. Narodu, który nie kieruje się chłodną analizą, ale emocjami i uczuciami. A więc przesłankami, na które w polityce miejsca być nie może.
W polityce nie ma bowiem znaczenia, czy coś jest słuszne czy niesłuszne, moralne czy niemoralne. Znaczenie ma tylko to, czy jest skuteczne. Oczywiście jest to godne potępienia, ale tak po prostu jest i nic na to nie poradzimy. Takie są zasady tej brudnej gry. I każdy gracz na arenie międzynarodowej musi się do tych zasad dostosować, inaczej przepadnie. Tak jak ktoś, kto zasiadając do pokera z szulerami, zamierza grać uczciwie.
Kolaboracja jest więc li tylko narzędziem politycznym, podlegającym takiej samej ocenie jak wszelkie inne narzędzia. A więc jeżeli służy ona interesom narodowym – jest dobra, jeżeli interesom narodowym szkodzi – jest zła.
Co zaś leżało w interesie narodowym Polski, gdy przegrała kampanię 1939 roku? Oczywiście to, żeby jak najwięcej Polaków przeżyło okupację i dotrwało do końca wojny. Tak aby na koniec tego konfliktu nasz potencjał był jak najmniej uszczuplony. Wyłonienie własnych proniemieckich władz – które rządziłyby Polską zamiast Hansa Franka i bandy sadystów z Gestapo – bez wątpienia poważnie by się do tego przyczyniło.
Gdy idziemy z rodziną ulicą i ktoś próbuje nas zamordować, możemy ratować życie na dwa sposoby. Zabić napastnika albo spróbować negocjacji. Oczywiście pierwszy sposób jest znacznie bardziej honorowy. Drugi niesie ze sobą upokorzenie i konieczność ustępstw. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie jednak walczył gołymi rękami z bandziorem uzbrojonym w pistolet. Szczególnie gdy ma na tych rękach małe dziecko, a u boku żonę.
W takiej właśnie sytuacji znaleźli się Polacy jesienią 1939 roku. Kontynuowanie otwartej walki z okupantem przy tak rażącej dysproporcji sił było oczywiście dowodem bohaterstwa, ale i nieodpowiedzialności. Te dwa motywy splatają się zresztą w naszych dziejach bardzo często, a skutki tego są na ogół opłakane. Porównanie potencjałów oraz prosta kalkulacja zysków i strat – a więc rzeczy w polityce absolutnie podstawowe – powinny były skłonić Polaków do szukania jakiegoś modus vivendi z Niemcami.
Warszawski robotnik Kazimierz Szymczak w sierpniu 1942 roku notował w dzienniku: „Jestem dumny z tego, że należę do tego narodu, w którym nie ma zbiorowych zdrajców, są tylko zbiorowe mogiły i pojedynczy zdrajcy współpracujący z okupantem”. Wiem, że tym, co teraz napiszę, narażę się miłośnikom naszych narodowych rzezi, ale uważam, że znacznie lepsza byłaby sytuacja odwrotna: gdyby w Polsce byli zbiorowi „zdrajcy”, a nie było zbiorowych mogił.
Słowo „zdrajcy” celowo wziąłem w cudzysłów. Jak bowiem przekonają się państwo, czytając Opcję niemiecką, niemal wszyscy Polacy, którzy próbowali porozumieć się z Niemcami podczas II wojny światowej, nie byli wcale renegatami, ale patriotami. To właśnie oni są pozytywnymi bohaterami tej książki. Ludźmi godnymi szacunku, obdarzonymi wielką odwagą cywilną. Gotowi byli bowiem iść pod prąd, działać wbrew uczuciom i odruchom własnego narodu, byle tylko ratować go przed eksterminacją.
Od razu odpowiadam moim polemistom: Opcja niemiecka nie jest częścią żadnej pedagogiki wstydu, której zadaniem jest wywlekanie na światło dzienne i wyolbrzymianie czarnych kart naszej historii. Nie mam zamiaru upokarzać rodaków, pokazując im, że wśród nas były czarne owce. Odwrotnie. Większości opisanych w książce „polskich kandydatów na Quislinga” nie uważam wcale za żadne czarne owce, ale za postacie, z których możemy być dumni.
Głównym motywem ich postępowania była bowiem troska o biologiczne przetrwanie narodu polskiego. Ocalenie polskiej krwi, którą tak hojnie i bezmyślnie szafował rząd na uchodźstwie i dowództwo naszego podziemia. Trudna i nieprzyjemna współpraca polityczna z wrogiem miała być więc drogą do zamknięcia Auschwitz i Majdanka, wstrzymania ulicznych egzekucji, pacyfikacji i łapanek. Każdy chyba się zgodzi, że był to cel chwalebny.
Mimo to skazano ich na zapomnienie. Mówienie o nich jest niezgodne z obowiązującą linią naszej historycznej propagandy, noszącej – nie wiedzieć czemu – nazwę historiografii. Polski naród podczas ostatniej wojny był antyniemieckim monolitem i basta. Historia polskiej „opcji niemieckiej” podczas II wojny światowej ma zaś pozostać nieznana szerszej opinii publicznej. Polaków trzeba przed tą groźną wiedzą chronić niczym małe dzieci.
Gdy już zaś nie ma wyboru i trzeba o tych postaciach wspomnieć, to na ogół obrzuca się je inwektywami i opluwa. O ile podejście takie w czasach PRL nie mogło dziwić, o tyle fakt, że zostało bezkrytycznie przeniesione do wolnej, niepodległej Polski, zdumiewa.
Historycy uznali kolaborację za temat niebezpieczny i niewdzięczny – pisał profesor Tomasz Szarota – którego podjęcie i opracowanie może przyczynić się do pogorszenia obrazu własnego narodu w oczach obcych. Istotną przy tym rolę odgrywało i odgrywa przeświadczenie historyków, że ich prace odpowiadać mają na „zamówienie społeczne”. Stąd dominacja książek i artykułów poświęconych bądź ruchowi oporu, bądź martyrologii. W nowej sytuacji politycznej można przewidzieć pojawienie się prac, w których podjęta zostanie próba rehabilitacji tych kolaborantów, którzy na współpracę z niemieckim okupantem zdecydowali się z pobudek ideowych. Jeśli w kierunku rehabilitacji miałyby pójść badania nad dziejami polskiej kolaboracji, to moim zdaniem nie powinno się ich w ogóle zaczynać.
Najwyraźniej rodzimi historycy nazbyt wzięli sobie słowa profesora do serca. Choć od dnia, w którym pisał te słowa, minęło dwadzieścia lat, badania na temat polskiej kolaboracji politycznej z Niemcami do tej pory nie zostały na serio podjęte. Opcja niemiecka to pierwsza książka na ten temat, w dodatku publicystyczna, a nie naukowa. I rzeczywiście profesor Szarota trafnie przewidział – ma ona na celu rehabilitację tych polskich polityków i wojskowych, którzy zmuszeni wybierać między sowiecką dżumą a niemiecką cholerą, wybrali tę drugą. A więc postąpili odwrotnie niż premier Władysław Sikorski i kierownictwo Armii Krajowej.
Już na wstępie należy jednak zrobić ważne rozróżnienie. W trakcie II wojny światowej występowały dwa rodzaje kolaboracji podbitych narodów z Niemcami. Kolaboracja ideowa i kolaboracja pragmatyczna. Pierwszą podejmowały rozmaite lokalne ruchy faszystowskie w rodzaju węgierskich strzałokrzyżowców, rumuńskiej Żelaznej Gwardii czy chorwackich ustaszy. Decydowała tu