Название | Przejęcie |
---|---|
Автор произведения | Wojciech Chmielarz |
Жанр | Криминальные боевики |
Серия | Ze Strachem |
Издательство | Криминальные боевики |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9788375368888 |
Następnego dnia rano zebranie. To robiło się męczące. Po jednej stronie ponurzy, skacowani Polacy, po drugiej uzbrojeni Kolumbijczycy.
Czas ogłosić decyzję.
– We will do it. But we want Agnieszka back.
Rozległy się pełne zdumienia jęknięcia. Spisali Agnieszkę na straty. Ba! Niektórzy twierdzili już nawet, że dziewczyna, cokolwiek ją spotkało, sama sobie na to zasłużyła. Po co się wychylała, trzeba było grzecznie czekać, jak inni. Ale to był kolejny etap przedstawienia. Polaco uratuje Agnieszkę. Na powrót zdobędzie ich zaufanie. Bo dziewczyna, pobita, posiniaczona, taka, która swoim wyglądem będzie przypominać wszystkim, jaki los czeka buntowników, była jeszcze potrzebna.
Ilich znalazł się tuż przy Polaco. Śmierdziało mu z ust.
– Oh really?
– We want Agnieszka back.
Cios pięścią prosto w żołądek. To nie było zaplanowane. Musiał być naćpany.
– We want Agnieszka back.
Ilich zamachnął się powtórnie, ale tym razem nie uderzył. Zatrzymał się w ostatnim momencie, jakby coś przemyślał. Warknął na swoich ludzi i po chwili dwóch bandytów chwyciło Polaco pod ramiona i wyniosło z sali.
Płócienny worek na głowie. Podróż samochodem. Jechali szybko, niebezpiecznie, jak to Latynosi. Mdłości. Wymioty prosto do kaptura.
Wreszcie się zatrzymali. Ilich wyprowadził Polaco z samochodu. Kolumbijczyk ściągnął worek z głowy Polaco i skrzywił się, kiedy zobaczył wymiociny. Pokręcił głową i wymamrotał coś obraźliwego pod nosem. Rzucił na ziemię chustkę do wytarcia twarzy.
– Come.
Byli w jakimś odludnym, zapomnianym gospodarstwie. Za pobliskimi polami zaczynała się już dżungla. Budynki w większości chyliły się ku upadkowi i wyglądały tak, jakby miały się rozpaść pod silniejszym podmuchem wiatru.
Ilich zaprowadził Polaco do czegoś, co przypominało stajnię, i pokazał celę. Agnieszka leżała na brudnej betonowej podłodze. Miała na sobie jedynie na wpół podartą koszulkę. Na nogach, pośladkach, ramionach widać było obtarcia i siniaki. Na głowę zarzucili jej kaptur. Ręce związali szpagatem na plecach.
– Go, fuck her – odezwał się Ilich.
– No.
– I was see, how you look at her. Go, fuck her.
– No.
Ilich uśmiechnął się paskudnie, ukazując rząd żółtawych zębów, i położył dłoń na rękojeści zawieszonego przy pasie noża.
– Go, fuck her – powtórzył, powoli i chrapliwie wymawiając każde słowo.
Serce Polaco zaczęło bić mocniej.
– No.
Ilich zmarszczył brwi.
– Déjalo. Ella está muy bien – usłyszeli za plecami.
Carlos. Pojawił się nie wiadomo skąd i stał za Ilichem, który teraz jakby się zgarbił i już nie był tak pewny siebie. Wyraźnie się bał.
– Bo jesteś OK, prawda? – powiedział czystą polszczyzną Carlos, a Polaco nagle zakręciło się w głowie. Carlos mówił po polsku? Od kiedy? Olśnienie. Zawsze przy nich był. Milczący, spokojny i, wydawałoby się, niegroźny. Pilnował ich. Łowił każde słowo. Sprawdzał, czy wszystko idzie zgodnie z planem. Ale dlaczego obawiał się go Ilich? Kim, do diabła, był ten drobny, metroseksualny chłopaczek?
– Tak. Jestem OK.
– To bierz dziewczynę, jak to było ustalone, i spierdalaj. Bo tak się mówi po waszemu, prawda? Spierdalaj.
– Tak, tak się mówi.
Carlos uśmiechnął się łagodnie, niemal przyjaźnie. Wszystko – wyraz twarzy, gesty, ton głosu, postawa – wszystko to mówiło: „Cześć, jestem dobrze wychowanym chłopakiem, twoim kumplem. Możesz mi zaufać”. I człowiek mu wierzył, bo czemu nie miałby?
Tylko że Carlos był zabójcą.
Wszyscy byli zdumieni, kiedy Agnieszka wróciła z Polaco. Zajęli się dziewczyną. Umyli, ubrali, opatrzyli rany. Jednak ani Pinglarz, ani Pajęczarz nawet się do niej nie zbliżyli. Wstydzili się, czuli się winni.
Agnieszka spotkała się z Polaco dopiero wieczorem. Dziewczyna leżała na łóżku. Pod kocem.
– Jak się czujesz?
– Źle – odpowiedziała po prostu i szczerze Agnieszka.
– Wiem.
Niezręczne milczenie.
– Powiedzieli, że mogli cię zabić.
– Tak.
Kolejne długie i konieczne sekundy milczenia.
– Jutro będziemy wracać.
– Z kokainą?
– Tak.
– Nie wiem, czy dam radę.
– A ja nie wiem, czy ci pozwolą. Oni… Są na ciebie źli. Pozwolili ci wrócić, żeby uspokoić innych, ale nie wiem, czy wpuszczą cię do samolotu.
Rozumiała. Znowu budził się w niej wojowniczy duch. To było aż niewiarygodne. Ale to dobrze. Teraz powinna być harda. Na kolanach Agnieszki wylądowała koperta od Polaco.
– W środku jest trochę peso, dolarów i bilet na lot do Nowego Jorku. Na lotnisku odłączysz się od grupy.
– Paszport?
– Rozdadzą nam jeszcze w hotelu. Tobie na pewno też. Żeby nie budzić podejrzeń innych.
– Dobrze.
– W Nowym Jorku skontaktuj się z konsulatem. Zadbają o ciebie.
– A co z wami?
– Mam nadzieję, że będzie dobrze.
Długo ważyła w dłoni kopertę. Po karku Polaco spływała kropla potu. Ten moment zawsze był najgorszy. Aż wreszcie Agnieszka kiwnęła głową. Uwierzyła w kłamstwa.
Tak było łatwiej.
Ostatnia odprawa. Ostatnie groźby.
– Kazali powiedzieć, że wiedzą, kim jesteśmy. Spisali nasze dane. Wiedzą, gdzie mieszkamy, gdzie są nasze rodziny. Jak coś zrobimy, to ich zabiją. Żadnych głupot. Ktoś zawsze będzie nas obserwował.
Rozdali im paszporty i każdemu po trzy butelki rumu. Polacy byli zdziwieni, ale wyraz twarzy Kolumbijczyków sprawił, że nawet nie próbowali zadawać pytań. Nie wiedzieli, że kokaina była rozpuszczona w alkoholu. W ten sposób nie wyczuwały jej psy. Trunek nie budził niczyich podejrzeń. W końcu jaką pamiątkę mogli przywieźć z Kolumbii turyści wracający do domu?
Agnieszka odłączyła się na lotnisku w Bogocie. Wszyscy, nawet Polaco, byli zbyt zdenerwowani, żeby to zauważyć. Tłum ludzi, odprawa bagażowa, uzbrojeni policjanci, celnicy, straż graniczna. Walizki i plecaki z narkotykami znikające na taśmie.
Nerwowe oczekiwanie w samolocie. Puszczą, nie puszczą? Znajdą, nie znajdą? Kołowanie. Wzbili się w powietrze. A potem dziki wybuch radości, kiedy znaleźli się nad oceanem. Inni pasażerowie patrzyli na nich zdumieni.
Największe nerwy dla Polaco jak zwykle we Frankfurcie. Z Kolumbijczykami dało się dogadać, z Polakami także. Ale Niemcy byli pojebani. Nigdy nie wiadomo, co zrobią. Ale tym razem, po raz kolejny, nikt ich nie zatrzymał.
Przylot