Policja. Ю Несбё

Читать онлайн.
Название Policja
Автор произведения Ю Несбё
Жанр Криминальные боевики
Серия Ślady Zbrodni
Издательство Криминальные боевики
Год выпуска 0
isbn 9788327150813



Скачать книгу

Dwie dziewczyny nachyliły się do siebie i zaczęły szeptać, wyraźnie na nich patrząc. Pewnie studentki ze szkoły policyjnej, które rozpoznały komendanta.

      Wszystkie dźwięki w tym pomieszczeniu miały swoje własne częstotliwości, więc Mikael nawet poprzez huk wystrzałów odróżniał klaśnięcia kuli uderzającej w papier i odgłos ołowiu walącego w metalową płytę. Zaraz po nim następowało metaliczne kliknięcie, kiedy kula wpadała do stojącego pod celem pudełka na zużyte naboje.

      – W praktyce oznacza to, że ponad dziesięć procent policjantów nie jest w stanie bronić ani siebie, ani nikogo innego. Co na to powie pan komendant?

      – Nie wszyscy policjanci mogą trenować strzelanie tyle co ty, Truls.

      – Bo nie mają tyle wolnego czasu, to masz na myśli? – Truls zaśmiał się tym swoim irytującym, chrumkającym śmiechem.

      Mikael patrzył na swojego podwładnego i przyjaciela z dzieciństwa. Na przypadkowo rozmieszczone zęby i dziwny zgryz, którego leczeniem jego rodzice nigdy nie zawracali sobie głowy, na czerwone dziąsła. Pozornie wszystko było jak dawniej, jednak coś się zmieniło. Może to przez świeżo obcięte włosy? A może przez to zawieszenie w obowiązkach? Takie rzeczy mimo wszystko działają na ludzi, nawet na tych, których wcześniej nie uważało się za tak wrażliwych. Może szczególnie na nich. Na tych, którzy nie mieli zwyczaju wentylowania uczuć na bieżąco i ukrywali je, mając nadzieję, że z czasem po prostu miną. To właśnie tacy ludzie potrafili pęknąć. Wpakować sobie kulkę w skroń.

      Ale Truls sprawiał wrażenie zadowolonego. Cały czas się śmiał. Kiedyś w młodości Mikael tłumaczył mu, że ten jego śmiech przyprawia ludzi o dreszcze, że powinien śmiać się inaczej. Ćwiczyć bardziej zwyczajny, sympatyczniejszy śmiech. Ale Truls śmiał się z tego jeszcze głośniej. I wskazywał na Mikaela. Bez słowa pokazując na niego palcem, dalej zanosił się tym swoim strasznym prychającym śmiechem.

      – Nie zamierzasz wkrótce o to spytać? – Truls wsunął nowe naboje do magazynka swojego pistoletu.

      – O co?

      – O pieniądze na moim koncie.

      Mikael przestąpił z nogi na nogę.

      – To dlatego mnie tu zaprosiłeś? Żebym cię o to spytał?

      – Nie chcesz wiedzieć, w jaki sposób pieniądze tam trafiły?

      – Dlaczego miałbym ci teraz o tym truć?

      – Jesteś komendantem policji.

      – A ty postanowiłeś, że nic nie będziesz mówił. Uważam, że to głupie z twojej strony, ale to szanuję.

      – Doprawdy? – Truls wcisnął magazynek na miejsce. – Czy nie trujesz dlatego, że już i tak wiesz, skąd się wzięły, Mikael?

      Mikael Bellman spojrzał na przyjaciela z dzieciństwa. Teraz już to widział. Widział, co się zmieniło. To był ten chory, mroczny błysk. Ten z czasów młodości, który zapalał się Trulsowi w oczach w chwilach wściekłości, gdy starsi chłopcy z Manglerud postanawiali dołożyć mocnemu w gębie przystojniakowi, który sprzątnął im sprzed nosa Ullę, i Mikael musiał wtedy wypychać Trulsa przed siebie. Napuszczać na nich hienę. Liszajowatą poharataną hienę, która wytrzymała już tyle ciosów, że trochę więcej czy mniej nie robiło wielkiej różnicy. Ale z czasem tamci się nauczyli, że taka potyczka może się dla nich okazać boleśniejsza, niż było warto. Bo kiedy Trulsowi zapalał się w oczach ten błysk, ten hieni blask, oznaczało to, że jest gotów umrzeć, a jeśli uda mu się wbić w kogoś zęby, to za nic już nie puści. Szczęki się zatrzasną i nie odpuszczą, dopóki nie powali przeciwnika na kolana albo dopóki się go nie odetnie.

      Później ten mroczny blask zapalał się coraz rzadziej. Oczywiście palił się też wtedy, gdy zajęli się tamtym pedałem w garażu. I ostatnio, kiedy Mikael przekazał mu informację o zawieszeniu. Ale zmiana polegała na tym, że teraz ten blask nie gasł, tylko płonął przez cały czas, jakby Truls miał gorączkę.

      Mikael powoli, jakby z niedowierzaniem, pokręcił głową.

      – O czym ty mówisz, Truls?

      – Może te pieniądze pośrednio pochodziły od ciebie. Może to ty mi płaciłeś przez cały czas. Może to ty doprowadziłeś do mnie Asajewa.

      – Chyba nawdychałeś się za dużo dymu z prochu, Truls. Nigdy nie miałem nic wspólnego z Asajewem.

      – Może powinniśmy go o to spytać?

      – Rudolf Asajew nie żyje, Truls.

      – Znakomicie się złożyło, prawda? Wszyscy, którzy mogliby coś powiedzieć, nie żyją.

      Wszyscy, pomyślał Mikael Bellman. Z wyjątkiem ciebie.

      – Z wyjątkiem mnie. – Truls uśmiechnął się szeroko.

      – Muszę lecieć. – Mikael zerwał i zgniótł swoją papierową tarczę.

      – Aha – powiedział Truls. – Środowa umowa.

      Mikael zesztywniał.

      – Co?

      – Pamiętam po prostu, że zawsze w środy o tej godzinie musiałeś wychodzić z pracy.

      Mikael przyjrzał mu się badawczo. Właśnie to było takie dziwne: po dwudziestu latach znajomości z Trulsem Mikael nie miał pewności, na ile on jest głupi, a na ile bystry.

      – Aha. Ale pozwól mi jeszcze powiedzieć, że najlepiej wyjdziesz na zatrzymaniu tych spekulacji dla siebie. W obecnej sytuacji mógłbyś tylko sobie zaszkodzić, Truls. I najlepiej byłoby, gdybyś nie mówił mi za dużo. Jeśli zostałbym powołany na świadka, to mnie może postawić w trudnej sytuacji. Rozumiesz?

      Ale Truls już włożył słuchawki na uszy i odwrócił się twarzą do tarczy. Oczy za szkłem okularów miał szeroko otwarte. Błysk światła. Drugi. Trzeci. Pistolet sprawiał wrażenie, jakby chciał wyrwać mu się z rak, ale Truls trzymał go mocno. Jak hiena.

      Na parkingu Mikael poczuł wibrowanie komórki w kieszeni.

      To była Ulla.

      – Udało ci się porozmawiać z tymi ludźmi od zwalczania szkodników?

      – Tak – odparł Mikael, który nie poświęcił temu problemowi ani jednej myśli, a tym bardziej z nikim o tym nie rozmawiał.

      – I co powiedzieli?

      – Że ten dziwny zapach, który wyczuwasz z tarasu, to może być zdechła mysz albo szczur leżący gdzieś w środku. Ale ponieważ to beton, niczym to nie grozi. Padlina w końcu zgnije i zapach zniknie sam z siebie. Odradzili nam rujnowanie tarasu. Rozumiesz?

      – Lepiej by było, gdyby ten taras wylali fachowcy, a nie Truls. Nie powinieneś był się na to godzić.

      – Mówiłem ci przecież, że on to zrobił w środku nocy, nie pytając mnie o zdanie. Gdzie jesteś, kochanie?

      – Umówiłam się z przyjaciółką. Zdążysz do domu na obiad?

      – Oczywiście. I nie myśl już o tym tarasie, dobrze, kochanie?

      – Dobrze.

      Rozłączył się. Powiedział „kochanie” dwa razy, o jeden raz za dużo. Zabrzmiało to jak kłamstwo. Uruchomił silnik, wcisnął gaz, puścił sprzęgło i poczuł cudowny nacisk zagłówka na tył głowy, kiedy świeżo kupione audi przyspieszyło na otwartym parkingu. Myślał o Isabelle.

      Sprawdzał. Już czuł, że krew szybciej krąży. Najdziwniejszym paradoksem było to, że wcale nie kłamał. Jego miłość do Ulli zawsze stawała się silniejsza na kilka chwil przed zaplanowanym seksem z inną