Название | Kraina Ognia |
---|---|
Автор произведения | Морган Райс |
Жанр | Героическая фантастика |
Серия | Kręgu Czarnoksiężnika |
Издательство | Героическая фантастика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9781632915436 |
Thor spojrzał w dół na swój nadgarstek, na swoją nową, złotą bransoletę z czarnym diamentem na środku. Czuł się odmieniony. Czuł przy sobie swoją matkę, czuł jej miłość, czuł, że jest w stanie podbić cały świat. Był silniejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Był gotowy na walkę z każdym przeciwnikiem. Wszystko, aby ocalić swoją żonę i dziecko.
Usłyszał mruczenie, podniósł wzrok i z radością zobaczył siedzącą nieopodal Mycoples, która powoli rozpościerała swoje wielkie skrzydła. Zamruczała i podeszła do niego, a Thor poczuł, że Mycoples również jest już gotowa.
Kiedy się do niego zbliżała, Thor spojrzał w dół i ze zdziwieniem zobaczył coś, co leżało na plaży i co dotychczas było za nią schowane. Było to białe, duże i okrągłe. Thor przyjrzał się bliżej i zobaczył, że jest to jajo.
Smocze jajo.
Mycoples spojrzała na Thora, a on na nią, zdziwiony. Mycoples ze smutkiem wejrzała na jajo, jakby nie chciała go opuszczać, a jednocześnie wiedziała, że musi to zrobić. Thor wpatrywał się w jajo i zastanawiał się jaki smok powstanie z połączenia Mycoples i Ralibara. Czuł, że będzie to najpotężniejszy smok znany dotychczas człowiekowi.
Thor wspiął się na Mycoples, a następnie oboje odwrócili się i po raz ostatni spojrzeli na Krainę Druidów. Na to tajemnicze miejsce, które przywitało Thora, a następnie go odrzuciło. Było to miejsce, które wywarło na nim ogromne wrażenie i którego do końca nie rozumiał.
Thor odwrócił się i spojrzał na ogromny ocean, który znajdował się przed nimi.
– Nadszedł czas wojny, przyjaciółko – oznajmił Mycoples. Jego głos brzmiał pewnie, był to głos człowieka, wojownika, przyszłego Króla.
Mycoples ryknęła, rozpostarła swoje wielkie skrzydła i uniosła się w górę, ponad oceanem. Oddalała się od tego świata, kierując się w stronę Guwayne’a, Gwendolyn, Romulusa, jego smoków i najważniejszej bitwy w życiu Thora.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Romulus stał na dziobie swojego statku. Płynął na czele floty – podążało za nim tysiące statków Imperium. Z wielką satysfakcją patrzył w stronę horyzontu. Wysoko w górze leciała jego chmara smoków. Ich ryki przeszywały powietrze. Walczyły z Ralibarem. Romulus chwycił za balustradę i oglądał bitwę. Zaciskał na drewnie swoje długie palce i obserwował jak jego bestie atakują Ralibara i ściągają go do oceanu. Po raz kolejny i kolejny, przytrzymując go pod wodą.
Romulus krzyczał z radości. Kiedy zobaczył, że jego smoki wyleciały nad wodę, a po Ralibarze nie było żadnego śladu – ścisnął balustradę tak mocno, że ta się roztrzaskała. Podniósł ręce wysoko w górę i pochylił się do przodu, czując wielką siłę, która kłębiła się w jego dłoniach.
– Lećcie moje smoki – wyszeptał, a jego oczy błyszczały. – Lećcie.
Ledwie wypowiedział te słowa, a smoki odwróciły się i skierowały swój wzrok na Wyspy Górne. Leciały przed siebie, rycząc, wysoko unosząc swoje skrzydła. Romulus czuł, że je kontroluje; czuł się niezwyciężony; czuł, że jest w stanie kontrolować każdą rzecz na świecie. Koniec końców, wciąż trwał jego cykl księżyca. Czas jego władzy wkrótce się zakończy, ale póki co, nic na świecie nie było w stanie go zatrzymać.
Oczy Romulusa rozbłysnęły kiedy zobaczył, że smoki dotarły do Wysp Górnych. Z daleka widział jak mężczyźni, kobiety i dzieci biegają krzycząc. Delektował się widokiem opadających na nich płomieni; widokiem ludzi palących się żywcem, tym, że cała wyspa zamieniła się w jedną wielką kulę ognia i zniszczenia. Z zachwytem patrzył na tą destrukcję, podobnie, jak z zachwytem patrzyła na upadek Kręgu.
Gwendolyn ostatnio udało się przed nim uciec – jednak tym razem, nie będzie miała już dokąd zbiec. Wreszcie ostatni MacGilowie zostaną przez niego zmiażdżeni. Wreszcie nie pozostanie na świecie żaden skrawek ziemi, który nie byłby mu podporządkowany.
Romulus odwrócił się i spojrzał przez ramię na tysiące statków, na to jak jego ogromna flota wypełnia widok aż po horyzont. Odetchnął głęboko i odchylił się w tył. Skierował swą twarz ku niebu, podniósł dłonie na boki i wydał z siebie wrzask zwycięstwa.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Gwendolyn stała w przestronnej kamiennej piwnicy skupiona z dziesiątkami jej ludzi. Nasłuchiwała jak trzęsie się nad nimi ziemia. Jej ciało wzdrygało się przy każdym hałasie. Od pewnego czasu ziemia trzęsła się tak mocno, że potykali się i upadali. Na zewnątrz ogromne kawałki gruzu uderzały o grunt. Powierzchnia wyspy stała się dla smoków jednym wielkim placem zabaw. Dudnienie cały czas odbijało się echem w uszach Gwen – brzmiało to wszystko jakby cały świat ulegał właśnie zniszczeniu.
Temperatura pod ziemią stawała się coraz wyższa, a smoki nieustannie zionęły w stalowe drzwi, które prowadziły w to miejsce – wciąż i od nowa, zupełnie jakby wiedziały, że właśnie tutaj wszyscy się ukrywają. Na szczęście stalowe wrota zatrzymywały płomienie, co nie zmieniało faktu, że czarny dym przedostawał się do środka, sprawiając, że coraz trudniej było oddychać. Wszyscy wokół kaszleli coraz ciężej.
Nagle dobiegł ich okropny dźwięk, który brzmiał niczym kamień uderzający o stal – Gwen zobaczyła, że znajdujące się nad nią drzwi zatrzęsły się i nieomal runęły. Najwyraźniej smoki doskonale wiedziały, że wszyscy uciekli właśnie tutaj, a teraz starały się dostać do środka.
– Jak długo wytrzymają te drzwi? – zapytała Gwen stojącego obok niej Matusa.
– Nie wiem – odpowiedział Matus. – Ojciec zbudował te podziemia z myślą o tym, że mają wytrzymać atak wrogów, ale nie smoków. Nie sądzę, żeby utrzymały się przez dłuższy czas.
Gwendolyn czuła zbliżającą się śmierć – w pomieszczeniu robiło się bowiem coraz cieplej. Czuła się jakby stała na palącej ziemi. Coraz trudniej było zobaczyć cokolwiek przez dym, a ziemia trzęsła się cały czas, jako że smoki bez ustanku zmieniały kolejne budynki w kupę gruzu. Niewielkie kamyki i pył co rusz spadały im na głowę.
Gwen spojrzała na przerażone twarze wszystkich znajdujących się wokoło osób. Nie umiała oprzeć się pytaniu, czy zejście tutaj nie sprawiło, iż skazali się na powolną i bolesną śmierć. Zaczęła się zastanawiać czy może ci, którzy zginęli na powierzchni, nie okażą się szczęśliwcami.
Nagle wszystko na chwilę ustało, jakby smoki odleciały gdzieś indziej. Zaskoczyło to Gwen, która zaczęła zastanawiać się gdzie podziały się bestie. Po chwili usłyszała ogromny huk spadających skał, a ziemia zatrzęsła się tak mocno, że wszyscy w lochach się poprzewracali. Huk miał miejsce w oddali, a zaraz po nim wszystko zatrzęsło się dwukrotnie, jak podczas osuwania się kamieni.
– Fort Tirusa – powiedział Kendrick, podchodząc do Gwen. – Musiały go zniszczyć.
Gwen spojrzała na sufit i zrozumiała, że prawdopodobnie jest to prawda. Co innego mogłoby spowodować taką lawinę gruzu? Najwyraźniej smoki przepełnione były gniewem i miały zamiar zniszczyć każdą najmniejszą rzecz, jaką tylko znajdą na tej wyspie. Wiedziała, że to tylko kwestia czasu, zanim dostaną się również do tego miejsca.
W nagłej ciszy, zszokowana Gwen usłyszała płacz dziecka, który przeszył powietrze. Dźwięk ten dźgnął ją niczym nóż w klatkę piersiową. Nie mogła powstrzymać się od myśli, że to Guwaynie. Kiedy płacz, gdzieś na powierzchni, narastał coraz bardziej, jakaś część niej rozpaczliwie przekonana była, że to właśnie Guwayne, który ją woła. Racjonalnie zdawała sobie sprawę z tego, że to niemożliwe, jej syn dryfował po oceanie, daleko stąd. A jednak jej serce błagało, aby tak właśnie było.
– Moje