Ofiara Broni . Морган Райс

Читать онлайн.
Название Ofiara Broni
Автор произведения Морган Райс
Жанр Героическая фантастика
Серия Kręgu Czarnoksiężnika
Издательство Героическая фантастика
Год выпуска 0
isbn 9781632914088



Скачать книгу

– zawołał grzmiącym głosem. – Wiem, iż nie znacie mnie jako niezawodnego dowódcę, jak Kendricka, Ereca czy Sroga. To prawda, nie posiadam ich umiejętności, lecz jestem silny duchem, przynajmniej czasami. Wy także jesteście silni duchem. Schwytani tam są nasi bracia. Ja wolałbym nie żyć, niż pozwolić, by na naszych oczach zabrali ich, a potem wrócić jak psy do domu, do naszych miast, i czekać, aż nadejdzie Imperium i zabije także nas. Tego możecie być pewni: jednego dnia nas zabiją. Możemy polec teraz wszyscy, w walce, ścigając przeciwnika jako wolni ludzie. Albo możemy polec okryci wstydem i niesławą. Wybór należy do was. Jedźcie ze mną, a – czy skończy się to waszą śmiercią, czy nie – okryjecie się chwałą!

      Wśród jego ludzi rozległ się okrzyk tak entuzjastyczny, iż zaskoczył Godfreya. Wszyscy unieśli miecze wysoko w powietrze, co dodało mu odwagi.

      Pomogło to także pojąć mu ważkość tego, co właśnie rzekł. Nie przemyślał dokładnie swych słów, nim je wypowiedział;  kierował nim impuls. Teraz pojął, iż w istocie zobowiązał się do tego, i jego własne słowa wprawiły go w lekkie osłupienie. Jego odwaga przytłoczyła nawet jego samego.

      Mężczyźni niespokojnie poruszali się na swych wierzchowcach, sprawdzali swój oręż i gotowali się do swej ostatecznej szarży. Akorth i Fulton zbliżyli się do Godfreya.

      – Napijesz się? – spytał Akorth.

      Godfrey opuścił wzrok i ujrzał, iż wyciąga w jego stronę bukłak z winem. Wyrwał mu go z dłoni, odrzucił głowę w tył i pił, i pił, aż niemal go opróżnił, przerywając jedynie na chwilę, by złapać oddech. W końcu Godfrey otarł usta i oddał Akorthowi bukłak.

      Co też najlepszego uczyniłem? pomyślał. Zobowiązał siebie i pozostałych do bitwy, której nie mógł wygrać. Czyżby rozumował niejasno?

      – Nie sądziłem, że zdobędziesz się na coś takiego – powiedział Akorth, poklepując go mocno po plecach i bekając. – Co za mowa. Lepsza niż teatr!

      – Powinniśmy byli sprzedawać bilety! – dodał Fulton.

      – Pewnie i masz rację – rzekł Akorth. – Lepiej zginąć w walce, z uniesioną głową, niż leżąc na plecach.

      – Na plecach nie byłoby znowu tak nieznośnie, gdyby leżało się w łożu w zamtuzie – dodał Fulton.

      – A jakże! – rzekł Fulton. – A co byś rzekł na śmierć z kuflem piwa w dłoni i odchyloną w tył głową!

      – To byłoby niezgorsze! – przyznał Akorth, biorąc łyk wina z bukłaka.

      – Po jakimś czasie jednak wszystko by się znudziło – rzekł Fulton. – Ile kufli piwa można wypić, ile kobiet schędożyć?

      – Cóż, całkiem wiele, jeśli dobrze się do tego zabierzesz – rzekł Akorth.

      – I tak sądzę, iż ciekawie byłoby zginąć w inny sposób. Nie tak nudny.

      Z piersi Akortha dobyło się westchnienie.

      – Gdybyśmy przeżyli to wszystko, przynajmniej mielibyśmy powód, by naprawdę się napić. Po raz pierwszy w życiu zasłużylibyśmy sobie na to!

      Godfrey odwrócił się, próbując nie zważać na nieustanną paplaninę Akortha i Fultona. Musiał się skupić. Nadszedł czas, by stał się mężczyzną, by puścił w niepamięć błazeńskie odzywki i karczemne żarty; nadszedł czas, w którym musiał podejmować prawdziwe decyzje, które dotyczyły prawdziwych ludzi w prawdziwym świecie. Poczuł ciężar tego obowiązku; nie potrafił odegnać od siebie pytania, czy tak właśnie czuł się jego ojciec. Zdumiało go, iż choć nienawidził go, zaczynał go rozumieć. Może nawet, ku swemu przerażeniu, stawał się taki jak on.

      Zapominając o leżącym przed nim niebezpieczeństwie, Godfrey poczuł nagły przypływ pewności. Pogonił nagle konia kopniakiem i z okrzykiem bitewnym rzucił się w głąb doliny.

      Za nim rozległ się natychmiast okrzyk bitewny tysięcy, a stukot galopującym za nich wierzchowców rozbrzmiał mu w uszach.

      Wiatr targał jego włosy, a Godfrey odczuł wypite wino, które szumiało teraz w głowie, gdy pędził ku pewnej śmierci, zastanawiając się, w co też się wpakował.

      ROZDZIAŁ PIĄTY

      Thor siedział na wierzchowcu u boku swego ojca. Po drugiej stronie miał McClouda, a nieopodal Rafiego. Za nimi na koniach siedziały dziesiątki tysięcy żołnierzy Imperium, trzon armii Andronicusa, zdyscyplinowany i cierpliwie czekający na jego rozkaz. Znajdowali się na wzniesieniu, z którego spoglądali na Pogórze i jego okryte śniegiem szczyty. W górze leżało jedno z miast McClouda, Wysoka Osada. Thor naprężył się jak struna na widok tysięcy żołnierzy opuszczających miasto i jadących w ich kierunku, gotując się do bitwy.

      Nie byli to ludzie MacGila, ani żołnierze Imperium. Nosili zbroje, które Thorowi zdało się, iż rozpoznaje; lecz gdy zacisnął dłoń na rękojeści swego nowego miecza, nie był do końca pewien, kim są ani dlaczego ich atakują.

      – McCloudowie. Moi dawni ludzie – wyjaśnił McCloud Andronicusowi. – Dobrzy żołnierze. Mężczyźni, których niegdyś szkoliłem i u boku których walczyłem.

      – Teraz jednakże zwrócili się przeciwko tobie – zauważył Andronicus. – Gnają, by spotkać się z tobą w boju.

      McCloud łypnął gniewnie jednym okiem, które mu pozostało. Połowę jego twarzy  przykrywało wypalone godło Imperium. Wyglądał groteskowo.

      – Wybacz, panie – rzekł. – Nie moja to wina. To sprawka mego syna, Bronsona. On to nastawił mych własnych ludzi przeciw mnie. Gdyby nie on, dołączyliby do mnie w twej wielkiej sprawie.

      – To nie sprawka twego syna – poprawił go Andronicus głosem zimnym jak stal, zwracając się ku niemu. – Lecz twa własna. Lichy z ciebie dowódca i jeszcze lichszy ojciec. Skoro twój syn jest nieudacznikiem, i ty nim jesteś. Powinienem był wiedzieć, że nie będziesz w stanie zapanować nad swymi ludźmi. Powinienem był ukatrupić cię dawno temu.

      McCloud nerwowo przełknął ślinę.

      – Panie, zważ także, iż nie tylko przeciw mnie walczą, lecz także przeciw tobie. Chcą pozbyć się Imperium z Kręgu.

      Andronicus pokręcił głową, przesuwając palcami po naszyjniku ze skurczonych głów.

      – Lecz teraz jesteś po mojej stronie – rzekł. – Zatem walka ze mną jest zarazem walką z tobą.

      McCloud dobył swego miecza, patrząc gniewnie na nadciągającą armię.

      – Będę walczył i zabiję każdego jednego z mych własnych ludzi – oznajmił.

      – Wiem, że tak będzie – rzekł Andronicus. – W przeciwnym razie ukatrupię cię własnymi rękoma. Nie żebym potrzebował twej pomocy. Moi ludzie są w stanie wyrządzić szkody znacznie większe, niż jesteś sobie w stanie wyobrazić – zwłaszcza, gdy dowodzi nimi mój własny syn, Thornicus.

      Thor siedział na swym wierzchowcu, słysząc niewyraźnie ich rozmowę, a zarazem nie słysząc ani słowa. Był otumaniony. W jego umyśle roiło się od obcych myśli, których nie rozpoznawał, myśli, które krążyły mu w głowie i nieustannie przypominały o lojalności, którą poprzysiągł swemu ojcu, o jego obowiązku walki za Imperium, o jego przeznaczeniu jako syna Andronicusa. Myśli kłębiły się w jego głowie bez ustanku i choć starał się jak mógł, nie potrafił rozumować jasno, myśleć samodzielnie. Jak gdyby stał się jeńcem we własnym ciele.

      Gdy Andronicus się odzywał, każde z jego słów dostawało się do umysłu Thora, stając się wpierw sugestią, następnie rozkazem, a potem jakimś sposobem stawało się jego własnymi myślami. Thor mocował się