Ofiara Broni . Морган Райс

Читать онлайн.
Название Ofiara Broni
Автор произведения Морган Райс
Жанр Героическая фантастика
Серия Kręgu Czarnoksiężnika
Издательство Героическая фантастика
Год выпуска 0
isbn 9781632914088



Скачать книгу

drugiego tak, jak złodziej i Godfrey musiał zaryzykować, iż go zwodzą. Wiedział, iż podejmuje ryzyko, iż na tych ludziach nie można polegać bardziej niż na złocie, którym się ich opłaca. Lecz Godfrey opłacił ich czystym złotem i okazało się, że można na nich polegać bardziej, niż się spodziewał.

      Rzecz zrozumiała, nie miał pojęcia, jak długo utrzyma ich lojalność. Lecz przynajmniej uniknęli bitwy i, jak na razie, mieli ich po swojej stronie.

      – Myliłem się co do ciebie – dobiegł go głos.

      Godfrey obejrzał się przez ramię i ujrzał, że silesiański generał się z nim zrównuje. Patrzył na niego z podziwem.

      – Muszę przyznać, iż wątpiłem w ciebie – ciągnął dalej. – Wybacz. Nie przyśniłby mi się nawet plan, który obmyśliłeś. W rzeczy samej pomysłowe. Nie poddam już w wątpliwość twych sposobów.

      Godfrey uśmiechnął się w odpowiedzi, czując, iż jego słowa wynagradzają mu dawne lata. Wszyscy generałowie, wszyscy wojskowi wątpili w niego całe jego życie. Na dworze jego ojca – dworze wojowników – zawsze spoglądano na niego ze wzgardą. Teraz w końcu poczynali dostrzegać, iż Godfrey, na swój własny sposób, był równie zręczny, jak oni.

      – Nie troskaj się – rzekł Godfrey. – Ja sam poddaję w wątpliwość moje sposoby. Uczę się w trakcie działania. Nie jestem dowódcą i nie mam żadnego wielkiego planu – innego niż ten, by przeżyć w każdy możliwy sposób.

      – A dokąd teraz zmierzamy? – spytał generał.

      – Dołączymy do Kendricka, Ereca i reszty i zrobimy, co w naszej mocy, by im pomóc.

      Tysiące mężów – osobliwy i kruchy sojusz między żołnierzami Imperium i Godfreya – jechały w górę i dół wzniesień, przez rozległe, suche, pylaste ziemie, zmierzając ku dolinie, którą Kendrick wyznaczył na spotkanie.

      W drodze miliony myśli przebiegały Godfreyowi przez głowę. Zastanawiał się, jak powiodło się Kendrickowi i Erecowi, jak dużą przewagę liczebną będzie miał przeciwnik i jak powiedzie mu się w kolejnej bitwie, prawdziwej bitwie. Nie mógł dłużej jej unikać; nie miał w zanadrzu już żadnych pomysłów ani złota.

      Nerwowo przełknął ślinę. Czuł, iż nie ma w sobie tyle odwagi, ile inni zdawali się mieć, z którą zdawali się rodzić. Wszyscy poza nim zdawali się tak nieustraszeni w boju, a nawet w życiu. Godfrey musiał jednakże przyznać, iż lękał się. Myślał o bitwie i wiedział, iż jej nie uniknie. Był jednak niezdarny, nie posiadał umiejętności innych i sam nie wiedział, ile razy poratowali go już bogowie fartu.

      Pozostali zdawali się nie dbać o to, czy zginą – wszyscy z wielką chęcią wyruszali, by oddać swe życie dla chwały. Godfrey cenił sobie chwałę. Lecz nad chwałę wynosił życie. Kochał swoje piwo i jadło i nawet teraz burczenie w brzuchu ponaglało go ku bezpiecznym czterem ścianom którejś z karczm. Życie na polu bitwy nie było dla niego.

      Godfrey pomyślał jednak o Thorze, który był gdzieś daleko, pojmany; pomyślał o wszystkich swych krewniakach walczących za tę sprawę i wiedział, iż to właśnie tutaj nakazuje mu być jego honor – jakkolwiek skalany by nie był.

      Jechali i jechali, aż w końcu dotarli na szczyt, z którego roztaczał się rozległy widok na rozciągającą się u ich stóp dolinę. Zatrzymali się i Godfrey zmrużył oczy, oślepiony słońcem, usiłując przyzwyczaić do niego wzrok i dojrzeć, co leży przed nim. Uniósł dłoń do oczu, osłaniając je, i spojrzał w dal, nie pojmując.

      Wtem, ku jego zgrozie, wszystko stało się jasne. Godfreyowi serce zamarło: w dole Imperium prowadziło tysiące ludzi Kendricka, Ereca i Sroga, skrępowanych jako jeńców. Była to siła zbrojna, do której miał dołączyć. Ze wszystkich stron otaczała ich dziesięciokrotnie większa liczba żołnierzy Imperium. Szli pieszo, ze skrępowanymi nadgarstkami, jako jeńcy, prowadzeni nie wiadomo dokąd. Godfrey wiedział, iż Kendrick i Erec nigdy nie poddaliby się, gdyby nie było po temu dobrego powodu. Wyglądało na to, iż wpadli w zasadzkę.

      Godfrey zastygł w miejscu, zdjęty nagłym przestrachem. Zastanawiał się, jak do tego doszło. Spodziewał się zastać ich w ferworze zaciętej bitwy, spodziewał się przypuścić szarżę i połączyć z nimi siły. Teraz jednakże miast tego znikali mu z oczu na widnokręgu, już teraz o dobre pół dnia drogi od niego.

      Generał imperialny podjechał do Godfreya i prychnął drwiąco.

      – Zdaje się, że twoi ludzie ponieśli klęskę – rzekł. – Nie taka była nasza umowa.

      Godfrey odwrócił się do niego i spostrzegł, jak niespokojny się zdaje.

      – Dobrze wam zapłaciłem – powiedział Godfrey. Niepokoił się, lecz zdobył się na swój najpewniejszy głos. Czuł, iż ich układ wisi na włosku. – I zgodziłeś się przyłączyć do mnie i wesprzeć mą sprawę.

      Lecz generał potrząsnął głową.

      – Przystałem, by dołączyć do ciebie w bitwie – nie misji samobójczej. Moich kilka tysięcy ludzi nie stanie naprzeciw całego batalionu Andronicusa. Nasz układ się zmienił. Możesz walczyć z nimi sam – a ja zachowam twe złoto.

      Generał odwrócił się, krzyknął i poganiając kopniakiem konia ruszył w przeciwnym kierunku. Jego ludzie podążyli tuż za nim. Wkrótce zniknęli im z oczu po drugiej stronie doliny.

      – Mają nasze złoto! – rzekł Akorth. – Ruszamy za nimi?

      Godfrey pokręcił głową, patrząc, jak odjeżdżają.

      – A cóż nam z tego przyjdzie? To tylko złoto. Nie zamierzam dla niego ryzykować naszego życia. Niech jadą. Złoto to nie wszystko.

      Godfrey odwrócił się i spojrzał uważnie na znikającą na widnokręgu grupę wojowników Kendricka i Ereca, którzy bardziej go zajmowali. Nie mógł teraz liczyć na żadne wsparcie i był jeszcze bardziej samotny niż uprzednio. Czuł, jak jego plan rozsypuje się na drobne kawałeczki.

      – Co teraz? – spytał Fulton.

      Godfrey wzruszył ramionami.

      – Pojęcia nie mam – odrzekł.

      – Nie powinieneś tak mówić – powiedział Fulton. – Jesteś teraz dowódcą.

      Lecz Godfrey tylko ponownie wzruszył ramionami.

      – To prawda.

      – Niełatwe są te wojownicze sprawy – rzekł Akorth, ściągając hełm i drapiąc się po brzuchu. – Nie do końca układają się tak, jak by się chciało, prawda?

      Godfrey siedział w bezruchu, kręcąc głową i zastanawiając się, co począć. Dostały mu się karty, których się nie spodziewał, i nie był na to przygotowany.

      – Wycofujemy się? – spytał Fulton.

      – Nie – Godfrey usłyszał swój własny głos, który zaskoczył nawet jego samego.

      Pozostali spojrzeli na niego, zszokowani. Zebrali się bliżej, by usłyszeć jego rozkazy.

      – Może i nie jestem świetnym wojownikiem – rzekł Godfrey. – Lecz tam są moi bracia. Nie wiemy, dokąd ich prowadzą. Nie możemy się wycofać. Nawet jeśli skończy się to naszą śmiercią.

      – Postradałeś rozum, panie? – spytał silesiański generał. – Wszyscy ci wielcy wojownicy Srebrnej Gwardii, MacGilów, silesian – oni wszyscy nie potrafili rozprawić się z armią imperialną. Jak niby tysiąc naszych ludzi, pod twoim dowództwem, miałby tego dokonać?

      Godfrey zwrócił się do niego poirytowany. Miał dosyć tego, że wszyscy w niego wątpią.

      – Nigdy nie rzekłem, że zwyciężymy – odparł. – Rzekłem jedynie, iż