Название | Powrót Smoków |
---|---|
Автор произведения | Морган Райс |
Жанр | Героическая фантастика |
Серия | Królowie I Czarnoksiężnicy |
Издательство | Героическая фантастика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 9781632913104 |
Merk nie był podróżnikiem ani mnichem, nie był też człowiekiem spokojnym. W jego żyłach nadal płynęła krew wojownika. I to nie byle wojownika; był człowiekiem, który walczył według własnych zasad, który nigdy nie przegrał żadnej bitwy. Nie bał się stanąć do walki ani w oficjalnym turnieju ani w ciemnym zaułku na tyłach tawerny, do której zaglądał zbyt często. Był kimś, kogo ludzie zwykli nazywać najemnikiem. Zabójcą. Psem wojny. Nosił wiele imion, wiele z nich mało pochlebnych, ale Merk nie dbał o konwenanse czy choćby o to, co myślą o nim inny ludzie. Dla niego liczyło się tylko to, że był jednym z najlepszych.
Merk nosił wiele różnych imion, zmieniał je wedle własnego kaprysu. Nie lubił imienia, które nadał mu ojciec – po prawdzie, nie lubił nawet swojego ojca – i nie zamierzał iść przez życie z imieniem, które ktoś mu narzucił. Najczęściej kazał na siebie wołać Merk – to imię póki co mu odpowiadało. Zresztą nie obchodziło go, jak inni na niego mówią. W swoim życiu dbał tylko o dwie rzeczy: o znalezienie idealnego miejsca do wbicia sztyletu i o to, by jego pracodawca słono mu za to zapłacił świeżo wybitymi złotymi monetami.
Już we wczesnych latach swojego życia Merk odkrył, że ma naturalny dar, że jest lepszy od innych w tym, co robi. Jego bracia, podobnie jak jego ojciec i wszyscy jego słynni przodkowie, byli dumnymi i walecznymi rycerzami, noszącymi najlepsze zbroje, dzierżącymi najlepszą stal, dosiadającymi swych wiernych rumaków i wymachującymi chorągwiami oraz bujnymi czuprynami. Zwyciężali w każdym turnieju, a niewiasty rzucały im kwiaty pod nogi. Wszyscy byli równie nadęci i próżni.
Merk różnił się od nich, nienawidził przepychu i bycia w centrum uwagi. O innych rycerzach myślał, że są niezdarni w zabijaniu, wysoce nieefektywni. Merk nie darzył ich więc szacunkiem. On sam nie szukał poklasku – insygnia, chorągwie i herby były mu obojętne. To wszystko było dla ludzi, którym brakowało tego, co najważniejsze: umiejętności odebrania życia człowiekowi szybko, cicho i sprawnie. W jego umyśle nic innego nie miało wartości.
Kiedy był młody, jego przyjaciele, zbyt mali jeszcze, by bronić się przed starszymi chłopakami, przychodzili do niego po pomoc. Już wtedy wiadomo było, że Merk ma wyjątkowy dar władania mieczem, przyjmował więc od nich zapłatę za ochronę. Merk podchodził do swej pracy bardzo poważnie, dlatego prześladowcy przestawali być problemem już w kilka dni od przyjęcia zlecenia. Wieść o jego waleczności szybko się rozeszła i tak Merk zaczął przyjmować coraz więcej zleceń, a z każdym nowym zleceniem, jego umiejętności zabijania rozwijały się.
Merk mógł zostać rycerzem, osławionym wojownikiem, jak jego bracia. Zamiast tego zdecydował się pozostać w cieniu. Interesowało go zwyciężanie, śmiertelna efektywność. Szybko odkrył, że rycerze, mimo swoich wymyślnych broni i masywnych zbroi, nie byli w stanie zabijać nawet w połowie tak szybko i skutecznie jak on – samotny mężczyzna w okryciu ze skóry i z ostrym sztyletem w dłoni.
Gdy tak przechadzał się leśną drogą, przypomniał sobie pewną noc w tawernie, gdy doszło do zwady między nim i jego braćmi, a dużo liczniejszą grupą rycerzy. Jego bracia zostali otoczeni. W czasie jednak, gdy reszta rycerzyków odprawiała swoje idiotyczne ceremoniały, Merk nie tracił czasu. Przebiegł wzdłuż równo ustawionego szyku, podrzynając gardła przeciwników swoim sztyletem, zanim ci zdołali dobyć mieczy.
Bracia powinni mu byli za to podziękować, zamiast tego cała rodzina się od niego odsunęła. Bali się go i patrzyli na niego z pogardą. Tak właśnie okazali mu wdzięczność. Ta zdrada zraniła Merka do żywego. Pogłębiła się przepaść miedzy nim a braćmi, całą szlachtą, a nawet całym rycerstwem. Ich hipokryzja i zakłamanie napawały go obrzydzeniem; mogli odejść w swych błyszczących zbrojach i patrzeć na niego z góry, ale prawda była taka, że gdyby nie on i jego sztylet, wszyscy oni byliby dziś martwi.
Merk westchnął głęboko, próbując uwolnić się od przeszłości. Gdy tak rozmyślał, uświadomił sobie, że nie jest pewien, co tak naprawdę było jego talentem. Czy była to jego szybkość i zwinność; czy żelazne pięści, które zawsze dosięgały celu; a może jego instynkt, dzięki któremu u każdego człowieka potrafił wyczuć słaby punkt; jego talentem mogło być też to, że w przeciwieństwie do innych ludzi, on nigdy nie wahał się zadać tego decydującego ciosu, śmiertelnego pchnięcia; a może talent jego leżał w umiejętności improwizowania, umiejętności pozbawienia życia za pomocą dowolnego narzędzia – kolca, młotka, starej kłody. Był cwańszy od innych, bardziej elastyczny i miał lepszy refleks-śmiertelna to była kombinacja.
Gdy dorastał, wszyscy ci dumni rycerze oddalili się od niego, a nawet wyśmiewali go za plecami (nikt bowiem nie odważył się roześmiać mu się w twarz). Jednak teraz, kiedy wszyscy byli starsi, gdy ich siły osłabły, a jego sława wciąż rosła, to jego imię było na ustach królów, o innych zaś wieść zaginęła. Jego bracia bowiem nie rozumieli, że rycerskość nie przydawała się królom. To ohydnej, brutalnej przemocy, strachu, bezwzględnego eliminowania wrogów jednego po drugim, makabrycznych zabójstw, których nikt inny nie chciał popełnić – to tego właśnie potrzebowali królowie. I dlatego zwracali się właśnie do niego, kiedy mieli prawdziwą robotę do wykonania.
Z każdym krokiem Merk przypominał sobie kolejną ze swoich ofiar. Zabijał największych wrogów Króla – nie trucizną – ta była dobra dla mięczaków, aptekarzy, czy uwodzicielek. Najgorsi wrogowie i zdrajcy umierać mieli na oczach ludu, najlepiej w męczarniach, innym ku przestrodze. Śmierć ich miała być makabryczna, a zbrodnia dokonana przy świadkach: sztylet wbity w oko, rozczłonkowane zwłoki porozrzucane na publicznym placu, ciało powieszone na sznurze za oknem. Ludzie mieli wiedzieć, co ich czeka, jeśli ośmielą się przeciwstawić swojemu władcy.
Kiedy Król Tarnis poddał królestwo i tym samym otworzył drzwi Pandezji, Merka po raz pierwszy w życiu ogarnęło uczucie przygnębienia, bezcelowości. Bez Króla, któremu mógłby służyć, czuł się zagubiony. Tą pustkę zaczęło wypełniać inne uczucie, uczucie, którego do końca nie rozumiał, ale które pozwoliło mu zastanowić się nad istotą życia. Do tej pory jego obsesja na punkcie śmierci, zabijania, odbierania życia, przysłaniała mu cały świat. Zabijanie stało się łatwe, zbyt łatwe. Ale teraz coś zaczęło się w nim zmieniać; to było tak, jakby tracił grunt pod nogami. Nikt nie wiedział lepiej niż on, jak kruche jest życie, jak łatwo można go pozbawić. Teraz jednak bardziej zaczęło go interesować, jak to życie można chronić. Skoro życie jest tak kruche, to czy nie większym wyzwaniem będzie ocalanie go, niż odbieranie?
I mimowolnie zaczął zastanawiać się: czego w istocie pozbawiał swoje ofiary?
Merk nie miał pojęcia, co wywołało w nim tak głęboką potrzebę autorefleksji. Jedno, co wiedział, to że było mu z tym nieswojo. Pojawiły się w nim nowe uczucia, a wraz z nimi silne przekonanie, że ma dość zabijania. Rozwinęło się w nim tak wielkie obrzydzenie do zbrodni, jak wielka była kiedyś do niej miłość. Żałował, że nie może wskazać jednej konkretnej przyczyny, jednego wydarzenia, które stworzyło go takim, jakim był. Najwyraźniej takim już się urodził. I to właśnie najbardziej go niepokoiło.
W przeciwieństwie do innych najemników, Merk przyjmował tylko takie zlecenia, w których słuszność wierzył. Dopiero w późniejszym okresie swojego życia, kiedy to stał się zbyt dobry w tym, co robił, gdy stawki stały się zbyt wysokie, gdy zleceniodawcy stali się zbyt ważni, dopiero wtedy niektóre z jego zasad przestały obowiązywać, a on zaczął przyjmować zapłatę za zabijanie ludzi, którzy nie koniecznie byli winni zarzucanych im czynów. I to właśnie nie pozwalało mu w nocy spać.
Merk z całych sił pragnął cofnąć czas, udowodnić innym, że może się zmienić. Chciał wymazać swoją przeszłość, naprawić wyrządzone krzywdy, odpokutować wszystkie grzechy. Uroczyście przysiągł sobie, że już nigdy nie