Kochany . Морган Райс

Читать онлайн.
Название Kochany
Автор произведения Морган Райс
Жанр Героическая фантастика
Серия Wampirzych Dzienników
Издательство Героическая фантастика
Год выпуска 0
isbn 9781632912220



Скачать книгу

zabudowania te znajdowały się na tyle daleko od domów ich rodziców, że nikt dokładnie nie wiedział, co młodzi tam robią. Dużo fajniejsza opcja niż przesiadywanie w piwnicach. Było oddzielne wejście. I wyjście. Rodzice nic nie słyszeli.

      Caitlin podeszła do stodoły, odsunęła ciężkie, drewniane drzwi i wzięła głęboki oddech.

      Zapach potu unosił się w powietrzu. Potu i zwietrzałego piwa.

      Uderzył ją też inny zapach – zapach zwierzęcia. Nigdy wcześniej nie miała tak wyostrzonych zmysłów. Intensywny zapach tego zwierzaka wywołał w niej dreszcze, jakby wąchała amoniak.

      Spojrzała w prawo. W rogu zobaczyła dużego rottweilera. Usiadł powoli, spojrzał na nią i warknął. Dźwięk szybko zmienił się w niski, gardłowy pomruk. To był Butch. Pamiętała go. Paskudny rottweiler Colemanów. Dobrze wpasowywał się w obraz panującego tam chaosu.

      Colemanowie zawsze byli niezłymi ziółkami. Trzej bracia – 17, 15 i 13 lat. W którymś momencie Sam zaprzyjaźnił się z środkowym bratem – Gabem. Jeden był gorszy od drugiego. Ojciec opuścił ich dawno temu i nikt nie wiedział, gdzie był, a ich matki nigdy nie było w pobliżu. Właściwie sami się wychowywali. Pomimo młodego wieku, byli zawsze pijani lub upaleni, i ciągle nieobecni w szkole.

      Caitlin drażniło, że Sam spędzał z nimi czas. To nie mogło prowadzić do niczego dobrego.

      W tle leciała muzyka. Pink Floyd. Wish You Were Here.

      W stodole było ciemno. Musiała odczekać kilka sekund, zanim oczy przyzwyczaiły się do braku światła.

      Był tam. Sam. Siedział na środku wytartej kanapy, w towarzystwie kilku chłopaków. Po jednej stronie miał Gaba, po drugiej Brocka.

      Sam nachylał się właśnie nad bongosem. Skończył palić, odłożył fajkę i odchylił się do tyłu, wciągając powietrze i trzymając je w płucach o wiele za długo. W końcu odetchnął.

      Gabe szturchnął go łokciem, Sam spojrzał w górę. Otumaniony, wpatrywał się Caitlin. Jego oczy były przekrwione.

      Caitlin z nerwów rozbolał żołądek. To nie było uczucie rozczarowania. Była przekonana, że to wszystko jej wina. Przypomniała sobie ostatnie chwile, które spędzili razem w Nowym Jorku. Ich kłótnie. Jej ostre słowa. "A idź sobie!" wykrzyczała wtedy. Dlaczego musiała być tak nieczuła? Dlaczego nie mogła cofnąć tych słów?

      Teraz było już za późno. Jeśli wtedy wybrałaby inne słowa, być może teraz wszystko byłoby inaczej.

      Zalała ją fala gniewu. Była wściekła na Colemanów, na wszystkich chłopców w tej stodole, siedzących na tych kanap, zniszczonych krzesłach i na stogach siana, pijących, bezczynnych. Ze swoim życiem mogli robić, co chcieli. Ale nie wolno im było wciągać w to Sama. Był od nich lepszy. Niestety, nikt nigdy nie wskazał mu właściwiej drogi. Nie mógł brać przykładu z ojca, nie dostawał czułości od matki. Był wspaniałym dzieckiem, wiedziała, że spokojnie mógł być najlepszym uczniem w klasie, gdyby tylko miał w miarę normalny dom. Ale na to było już za późno. Przestało mu na czymkolwiek zależeć.

      Zrobiła kilka kroków w jego stronę.

      – Sam? – zapytała.

      On tylko patrzył, nie mówiąc ani słowa.

      Trudno było wyczytać coś z jego spojrzenia. Czy to przez narkotyki? Czy udawał, że nic go nie obchodzi? A może naprawdę go nie obchodziło?

      Jego apatyczny wygląd bolał ją bardziej niż cokolwiek innego. Miała nadzieję, że ucieszy się na jej widok, wstanie i rzuci się jej w ramiona. Nie tym razem. Wydawało się, że w ogóle go nie obchodziła. Jakby była obcą osobą. Czy chciał się tylko popisać przed kumplami? Czy może tym razem rzeczywiście przegięła?

      Minęło kilka sekund, zanim wreszcie odwrócił wzrok i podał bongo jednemu z kumpli. Totalnie ją zignorował.

      – Sam! – powtórzyła podniesionym głosem, jej twarz poczerwieniała ze zdenerwowania –Mówię do ciebie!

      Usłyszała chichot jego durnych kolegów i poczuła jak wściekłość w niej narasta. Pojawiło się inne uczucie. Zwierzęcy instynkt. Jej furia zaczęła wymykać się spod kontroli i bała się, że zbliża się do granic swojej wytrzymałości. Przestawała być człowiekiem. Budziło się w niej zwierzę.

      Ci chłopcy byli postawni, ale moc rosnąca w żyłach pozwalała jej myśleć, że swobodnie pokona każdego z nich. W każdej chwili mogła stracić nad sobą kontrolę.

      W między czasie rottweiler powoli szedł w jej kierunku, nie przestając szczerzyć kłów. Tak, jakby rozumiał, co się z nią dzieje.

      Wtedy poczuła delikatną dłoń na swoim ramieniu. Caleb. Nadal tam był. Musiał wyczuć jej narastający gniew, budzący się zwierzęcy instynkt. Próbował ją uspokoić, powstrzymać od zrobienia czegoś głupiego. Jego obecność trochę pomogła. Ale to nie wystarczy.

      Sam odwrócił w końcu głowę i spojrzał na nią lekceważąco. Nadal był wściekły. Temu akurat się nie dziwiła.

      – Czego chcesz? – warknął.

      – Dlaczego nie jesteś w szkole? – sama nie wiedziała, dlaczego akurat o to zapytała. Zwłaszcza w obliczu sytuacji, w której teraz się znajdowali. Najwyraźniej odezwał się w niej matczyny instynkt.

      Chłopcy znowu parsknęli śmiechem. Jej złość powróciła.

      – A co cię to obchodzi? – powiedział – To ty chciałaś, żebym sobie poszedł.

      – Przepraszam – powiedziała – Nie chciałam.

      Wreszcie mogła mu to powiedzieć.

      Na nim nie zrobiło to jednak wrażenia. Patrzył na nią obojętnie.

      – Sam, muszę z tobą porozmawiać. Na osobności.

      Chciała wyrwać go z tego środowiska, wyjść z nim na świeże powietrze, tam gdzie będą mogli spokojnie porozmawiać. Nie tylko, żeby zapytać o ojca; chciała zwyczajnie z nim pogadać, jak kiedyś. No i jakoś delikatnie powiedzieć o ich mamie.

      Wiedziała już, że nie ma na to szans. Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. Czuła, że energia w tej zatłoczonej stodole była zbyt mroczna. Agresja narastała we wszystkich. Czuła, że traci nad sobą kontrolę. Mimo obecności Caleba, nie mogła się już dłużej powstrzymywać.

      – Wszystko mam tutaj ogarnięte – zadrwił Sam.

      Kumple znowu głupio zarechotali.

      – Chyba powinnaś się trochę wyluzować – wtrącił jeden z chłopaków – Jesteś strasznie spięta. Chodź, usiądź. Weź bucha.

      Wyciągnął bongo w jej stronę.

      Odwróciła się i spojrzała na niego.

      – Wsadź sobie tą fajkę w dupę – wycedziła przez zaciśnięte zęby.

      Chłopcy na chwilę zaniemówili.

      – O cholera! – parsknął jeden z nich.

      Chłopak, który zaproponował jej palenie, był dużym, muskularnym facetem, który niedawno wyleciał z drużyny footballowej.

      – Co powiedziałaś, suko? – podniósł się, cały czerwony zezłości.

      Spojrzała w górę. Był o wiele wyższy niż pamiętała – miał co najmniej 2 metry wzrostu. Czuła jak Caleb zaciska dłoń na jej ramieniu. Nie była pewna, czy tym gestem chciał ją uspokoić, czy to dlatego, że sam zaczynał się spinać.

      Napięcie w pomieszczeniu sięgnęło zenitu.

      Rottweiler podkradł się bliżej. Był zaledwie metr od niej. I warczał jak szalony.

      – Jimbo, wyluzuj się – Sam próbował