Название | Krew to włóczęga |
---|---|
Автор произведения | James Ellroy |
Жанр | Полицейские детективы |
Серия | Underworld USA |
Издательство | Полицейские детективы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-8110-914-7 |
O pierwszej w nocy Crutch spałaszował dwie babeczki, żeby zmniejszyć działanie dopalaczy. Umieścił na konsoli zdjęcia kartotekowe Joan. Wciąż patrzył na Joan i widział nowe rzeczy.
Jego sprawa utknęła na amen. Sam Giancana czy ktoś od niego dzwonił do Gretchen/Celii. To była ważna wskazówka i utykacz. Nie bierze się kogoś kalibru Sama G.
Włamał się do biura Arniego Moffetta w drodze na lotnisko. Nie znalazł więcej notatek o Gretchen/Celii. W policji LA i Biurze Szeryfa sprawdził akta osób zaginionych w poszukiwaniu wzmianki o wytatuowanej Latynosce. Nie znalazł nic. Sprawdził Joan Rosen Klein i numery przez kontakty gliniarskie w całym kraju. Czternaście wydziałów policji, czternastu gliniarzy. Wydziały rabunków, oddziały prewencji, biura wywiadu. Nikt nic nie wiedział o Czerwonej Joan.
Mogła mieć akta u federałów. To było ryzykowne. Musiałby poprosić Clyde’a, żeby ruszył swoje federalne kontakty. Teraz Joan należała tylko do niego. Zatrzymał ten trop sobie na wyłączność.
Odgłosy rżnięcio-ssawcze ustały. Pojawił się odgłos zapłać mi zapłać. Crutch przejrzał książkę z biblioteki. Traktowała tylko o Kubie. Bunty, płonące pola trzciny cukrowej, ta klęska w Zatoce Świń. Ciągle czytał książki. Ciągle dzwonił zamiejscowo do Żabojada. Mesplède wciąż szukał zdradzieckich imigrantów Fuentesa i Arredonda. Oni zdradzili le sacré la Causa. Oni się zajmowali napadami. Mogli obrabiać domy towarowe w Des Moines albo w Duluth. Żabojad był ich serio mentorem. Żabojad pracował z Wayne’em Tedrowem, ale miał co do niego złe przeczucia. Żabojad i Wayne pracowali teraz dla hrabiego Drakuli. Ich zadanie: namącić na konwencji i zjebać jesienną kampanię Huberta Humphreya.
Freddy Turentine napisał raport o operacji z podsłuchem w Złotej Pieczarze. A tam popijawa – tylko kurwy i mormoni. Ale… Fred T. usłyszał, jak Fred O. wspomina o spotkaniu 30 sierpnia z Wayne’em Tedrowem i „może innymi”. To mogło być ważne. Wayne mógł coś powiedzieć albo dostarczyć wskazówki o kryjówce Drakuli. Jedno zdjęcie/milion dolców – stała oferta magazynu „Life”. Żabojad powiedział, że może zażądać najnowszych wiadomości o Waynie. Crutch powiedział, że je dostarczy. Olśnienie: zadzwonić do Freda T. i powiedzieć mu, żeby nie zwijał podsłuchu.
Obok zadzwonił telefon. Crutch przełączył na podsłuch telefoniczny. Zakłócenia i zniekształcone głosy zaburzyły odbiór. Postukał w przełączniki i usłyszał Farlana Browna.
„…Wayne, cześć. Jezu, która godzina? Nie odsuwałem zasłon od prezydentury Coolidge’a”.
Wayne Tedrow: „Pierwsza dwadzieścia”.
Brown: „W nocy czy w dzień?”.
Tedrow: „Rano. Jestem na O’Hare. Czekam na tego faceta, o którym ci mówiłem. Przylatuje z Sioux Falls”.
Brown: „Francuski najemnik w Sioux Falls, Dakota Południowa. To dla mnie nowość”.
Tedrow: „Namierza jakichś dawno zaginionych kumpli”.
Brown: „Nie znajdzie ich w Chicago. My tu mamy tylko walkę klasową”.
Tedrow: „Na lotnisku jest burdel na kółkach. Same ujarane dzieciaki i dziennikarze. Jak jakiś wielki punkt zborny”.
Brown: „Hubert jest wyruchany. Dick to wykorzysta”.
Do pokoju wszedł Buzz. Crutch mu pomachał.
Tedrow: „Będziemy musieli się przespać. Zobaczymy się za pięć, sześć godzin”.
Brown coś powiedział. Zakłócenia to zagłuszyły. Crutch zdjął słuchawki.
– Bowen nie ma pokus – powiedział Buzz. – Nie pije, nie gania za dupami. To chyba najsztywniejszy kunta kinte na świecie. Do muzeów, kurwa, chodzi i do nabiałowego.
Crutch wciągnął babeczkę.
– Przejmę go.
– Że w jakim sensie? Jest wpół do drugiej. Bowen jest w domu z tatusiem, a w mieście, kurwa, wszystkim odjebało.
– Nerwowy jestem.
– Ty zawsze jesteś nerwowy.
Crutch wciągnął babeczkę nr 4.
– Wrócę za pięć, sześć godzin.
Buzz zajrzał do notesu.
– Ten pojeb jest spięty. Dwudziesta trzecia szesnaście. Minął dwa grille i bar topless o nazwie Cudeńko. Dokąd idzie? Do Całodobowej Krainy Książek u Sida.
Crutch zarechotał. Buzz opuścił głowę na pierś i zachrapał „Chrrr… śśś…”. Na zewnątrz coś wybuchło. Crutch wyjrzał przez okno i zobaczył radiowóz w płomieniach.
Nocne Chicago szalało. Błąkały się legiony długowłosych. Bryza znad jeziora zwijała ich flagi. Gliniarze błąkali się ruchami oskrzydlającymi. Wszystko wyglądało na zsynchronizowane. Gliny konne wyskakiwały z zaułków. Ich konie srały na chodnik. Ludzie wyrzucali różne rzeczy przez okna. Owoce i starocie spływały na ziemię. Nie trafiały w gliniarzy ani w hipisów. Padały jako ogólnikowe oświadczenie. Nie dało się określić, do kogo było skierowane.
Crutch jechał przez to wynajętym wozem. Samochody przemieszczały się w tempie subślimaczym. Pełno się robiło stłuczek. Tata Marshalla Bowena mieszkał na rogu Pięćdziesiątej Dziewiątej i Stony Island. Miejsce dla kolorowej klasy średniej – piętrowe domy blisko ulicy.
Czas – 2.41.
Crutch zaparkował przed domem. Na piętrze się świeciło. Położył swoje zdjęcie Joan na desce rozdzielczej i patrzył na nie spod zmrużonych oczu.
Czekał. Trochę wariował. Mózg mówił „Idź”, a ciało „Śpij”. Marshall Bowen wyszedł z budynku o 3.09.
Dotarł do rogu i skręcił w główny trakt. Crutch dał mu kilka sekund przewagi. Zawrócił samochód i przeciął skrzyżowanie. Bowen szedł trzy witryny przed nim, po lewej.
Crutch stanął na luzie i patrzył. Ruch pieszy był żwawy. Bowen zajrzał do baru i dalej szedł. Wyszło paru gliniarzy, palili rozleniwieni. Zza rogu w oddali wyłoniło się kilku długowłosych i zobaczyło gliny. Crutch miał na to piękny widok.
Bowen patrzył w okna i guzdrał się. Długowłosy podniósł butelkę po coli. Długowłosy wcisnął do niej szmatkę i podpalił ją. Wszyscy długowłosi przystanęli przed ogniem. Długowłosy cisnął butelką prosto w gliny.
Spadła blisko celu. Eksplozja była niewypałem. Długowłosi wrzasnęli „Świnie precz!” i uciekli, śmiejąc się. Marshall Bowen się odwrócił… Ej, a to co?
Gliniarze rzucili się na niego. Podniósł ręce do góry: „Proszę, nie”. Gliny waliły go i zamieniały w jedną wielką miazgę.
21
(Chicago, 26.08.1968)
Zestaw chemiczny.
Wayne stał w łazience Farlana Browna. W lustrzanych ścianach odbijał się jego obraz. Wyglądał fatalnie. Jesteś stary, chudy i nawalony.
Chwycił kubek do mycia zębów. Zmieszał szkocką z samolotu z kawałkami opium i zmiażdżonym valium. Zabełtał to końcem szczoteczki i pochłonął szybko.
Efekt uderzył go gdzieś w trzewiach i ruszył do głowy. Nadeszło pożądane mrowienie. Oparł się na obramowaniu umywalki i spojrzał w lustra. Nadeszła pożądana odmiana.
Wszedł do salonu. Wszędzie były elfy Draka. Plus Brown i Mesplède. Sześciu brutalnych chłopa od Sama Giancany i ośmiu gliniarzy po służbie. Na podłodze martwy punkt: wielki