Zew nicości. Maxime Chattam

Читать онлайн.
Название Zew nicości
Автор произведения Maxime Chattam
Жанр Триллеры
Серия Ludivine Vancker
Издательство Триллеры
Год выпуска 0
isbn 978-83-8110-945-1



Скачать книгу

akustyczny ma z pięć metrów wysokości, nie mogli przejść tamtędy. Zostaje tylko skarpa, po której się tu dostaliśmy.

      – Wszyscy korzystali z tej drogi, jeździły po niej auta, zadeptali ją ludzie, całkiem zniszczyliśmy wszelkie ewentualne ślady.

      – Na to właśnie liczył winny lub winni.

      – Och, zagalopowujesz się, Lulu! Trochę za daleko posuwamy się w tych spekulacjach. Wiesz równie dobrze jak ja, że mordercy rzadko bywają tak przebiegli.

      Wyciągnęła ręce w stronę miejsca zdarzenia.

      – Ofiara nie żyła, zanim ją tu położono. Po co zadawać sobie tyle trudu w celu jej przetransportowania? Po co ryzykować, że ktoś cię przyłapie? Wystarczyło porzucić zwłoki w pierwszym lepszym ustronnym zakątku, w lesie, na łące na odległym przedmieściu. Ale nie, autor tej zbrodni dotarł aż tutaj z trupem pod pachą. Musiał mieć dobry powód, żeby tak się wysilać. A może winnych jest kilku?

      Guilhem wskazał górną krawędź zbocza, gdzie niewidoczne z dołu koguty migały hipnotyzującym stroboskopowym światłem.

      – Może zabili go na górze i ot, cała tajemnica.

      – A potem odczekali parę godzin, aż pojawi się stężenie pośmiertne, po czym ściągnęli go na dół między dwoma pociągami? Nie, coś tu się nie klei. Spójrz, jesteśmy na zakręcie. Wiedzieli, że maszynista nie zauważy go w porę i nie zdąży zahamować. Chcieli, żebyśmy go znaleźli, przy okazji, ku własnej wściekłości, zacierając wszelkie ślady.

      – Mordercy zazwyczaj nie chcą, żebyśmy znajdowali ich ofiary, w tej twojej historii brakuje logiki.

      – Jak myślisz, dlaczego tak dokładnie wymyli go wybielaczem? Żeby usunąć całe DNA. Chcą przekazać wiadomość. Może to jakieś wyrównanie rachunków między dwoma gangami handlarzy narkotyków?

      Wargi Guilhema wygięły się w grymasie. Wiedział, że Ludivine głośno myśli, pomagało jej to w rozumowaniu. Sama nie była całkowicie przekonana do swoich teorii, jednak wyartykułowanie ich pozwalało jej wyciągnąć z nich to, co najlepsze, i wyłapać niedociągnięcia. Testowała je na głos, jak Flaubert. Flaubert z dochodzeniówki.

      – Z czego się śmiejesz? – zdziwiła się kobieta.

      – Z niczego. Powiedz, jeśli naprawdę w to wierzysz, to jak wytłumaczysz obecność narkotyków? Nie znam ani jednej siatki, która pozwoliłaby sobie na porzucenie towaru.

      Ludivine przytaknęła nieznacznym ruchem głowy i odwróciła się w stronę samotnego reflektora. Później ruszyła przed siebie i pokonała dwadzieścia metrów dzielących ją od pęcherzyka jasności wśród mroku. Od razu zauważyła plamę obscenicznego szkarłatu, która niewątpliwie była głową, i postanowiła się przy niej nie zatrzymywać. W którymś momencie będzie musiała to zrobić, ale nie teraz. Dotarli do punktu zderzenia. Ludivine obróciła się plecami do fragmentu ciała i ujrzała, jak Guilhem przykuca obok czarnego plecaka. Dłońmi w jednorazowych rękawiczkach ostrożnie uniósł klapę.

      – Co tam mamy? Kokę? Herę? Duże ilości?

      Zanim Guilhem przystąpił do delikatnego przeszukania, zważył plecak w rękach.

      – Ciężki. Wyładowany. Widzę trzy bloki żywicy konopi indyjskich i… wielką paczkę… O cholera.

      Wyjął przezroczystą plastikową torebkę z rysunkiem czarnej ośmiornicy, której cielsko przypominało trupią czaszkę. W środku, w ostrym świetle reflektora, połyskiwały drobne białe kryształki. Lśniły niczym diamenty należące do samej kostuchy – była to jej ulubiona, najskuteczniejsza ozdoba.

      Ludivine natychmiast je rozpoznała i bezwiednie cofnęła się o krok.

      Jej serce zaczęło bić szybko.

      Bardzo szybko.

      7

      Polano płonęło w kominku, trzaskając cicho, co Ludivine zaraz skojarzyło się z odgłosami wydawanymi przez rozgrzewającą się fajkę do palenia cracku. Przeklęte skrzywienie zawodowe. Odłożyła książkę, którą kartkowała, by zająć myśli czymś innym – zabieg wyraźnie nie działał.

      Zaparzyła żeńszeniową herbatę i dolała mleka. Uruchomiła wieżę stereo i włączyła tkwiącą już w odtwarzaczu płytę Boba Dylana. Ludivine nie całkiem poddała się jeszcze cyfryzacji, która opanowywała planetę. Otaczanie się tym, co kochała, dodawało jej otuchy. Czy chodziło o książki, albumy muzyczne, czy o stare płyty DVD, które zbierały kurz na regałach w salonie. Niepokoiła ją ta ciągła digitalizacja, ludzkie pasje traciły cielesność, zostawała z nich tylko przechowywana cyfrowo dusza. Stopniowo zaczynamy otaczać się ledwie widmami przyjemności, myślała. Czy pozbawienie formy wszystkiego, co dostarcza człowiekowi rozrywki, stanowi pierwszy niezbędny krok, by któregoś dnia także on sam przeniósł się do niematerialnego wymiaru?

      Gitara zagrała pierwsze akordy Blowin’ in the Wind i legendarny głos wypełnił całe pomieszczenie, odbijając się od czerwonej cegły i zagłuszając trzaskanie ognia. Dźwięki były głośne, lecz Ludivine nie czuła potrzeby, żeby je ściszać. Popijała herbatę niesiona melodią, melancholią bijącą z piosenki, rozdarta między kojącym falowaniem muzyki a zatrważającymi dociekaniami jej pragmatycznego umysłu.

      Gdy rozpoczynała jakieś śledztwo, miała problem z odpoczywaniem, z całkowitym odcięciem się.

      Wróciła do domu późno w nocy, przespała kilka godzin i szykowała się na pracę przez cały weekend. Guilhem miał czekać na nią około południa w biurze wydziału śledczego, dla przyjaciół WŚ. Segnon zadzwonił, oferując wsparcie, i uzgodnili, że o jedenastej trzydzieści zjawi się u Ludivine. Kobieta dopiero co wyszła spod prysznica, włosy wciąż miała wilgotne, jasne loki, jeszcze bardziej niesforne niż zwykle, opadały na duże niebieskie oczy, które przenikliwie patrzyły na świat.

      Olbrzym włożył obszerne spodnie z dresu, adidasy i bluzę z kapturem ledwie mieszczącą jego muskulaturę. Ściszył grzmiącą wieżę, która w kółko odtwarzała płytę Dylana.

      – Widzę, że się dziś wystroiłeś – zakpiła Ludivine.

      – Wyciągasz mnie z łóżka w sobotę rano, na dodatek w święto, nie spodziewałaś się chyba, że przyjdę pod krawatem?

      – Laëti źle to przyjęła?

      – Nie sądzę, nie.

      Ludivine, która znała kolegę na wylot, odniosła wrażenie, że zabrzmiała w tym nutka cynizmu.

      – Jak wam się teraz układa?

      – Wszystko zależy od dnia.

      – Nadal śnią jej się koszmary?

      – Rzadko, przynajmniej pod tym względem jest lepiej. Za to ciągle bolą ją nerki i plecy. Nie chodzi już do psychologa, co moim zdaniem jest głupotą, ale ona mnie nie słucha. Jednego ranka jestem bohaterem, który ratuje ludziom życie i powinien całkowicie poświęcić się pracy, a nazajutrz egoistą, który za dużo ryzykuje, a za mało myśli o swojej rodzinie.

      – Daj jej czas. Wiesz, dla niej to też trudne.

      Oczy Segnona otwarły się szerzej i w półcieniu kaptura błyszczały niczym dwa zaniepokojone księżyce.

      – Jestem przy niej, gotów do pomocy, ale przyznaję, że trudno mi zrozumieć jej nagłe zmiany nastroju i radzić sobie z nimi.

      – Bądź cierpliwy. Jest uparta, stopniowo pozbędzie się toksycznych wspomnień. Przeżyła w tym autobusie kurewsko dużą traumę. – Ludivine wiedziała, co mówi. Sama doświadczyła wielu dramatów,