Zew nicości. Maxime Chattam

Читать онлайн.
Название Zew nicości
Автор произведения Maxime Chattam
Жанр Триллеры
Серия Ludivine Vancker
Издательство Триллеры
Год выпуска 0
isbn 978-83-8110-945-1



Скачать книгу

że pociąg je rozjedzie. To idiotyczne, domyślają się raczej, że nie przeszkodzi nam to w identyfikacji odcisków czy DNA zmarłego. Po co więc ta szopka? Poza tym zwłoki zostały wcześniej doskonale zdezynfekowane, gość miał doklejone nieswoje paznokcie, do tego prochy… To wszystko nie ma sensu, zupełnie inaczej, niż można by się spodziewać w przypadku zwykłej sprawy narkotykowej. Chodzi o coś innego. Jest w tym jakiś dodatkowy wymiar, coś wykraczającego poza wewnętrzne porachunki dilerów i ich przestępstwa. Chciałabym zyskać pewność, że nie mamy do czynienia ze zorganizowaną grupą, która rozpanoszyła się w rejonie Paryża albo i dalej.

      – Dobra. – Guilhem skinął głową. – Zajmę się tym.

      Godzinę później, kiedy troje śledczych jadło dania z małej chińskiej restauracji położonej w porte de Bagnolet, każde usadowione przy własnym biurku, do pomieszczenia wsunął głowę Yves. Pracował w słynnym DCO, sekcji WŚ odpowiedzialnej między innymi za walkę z narkotykami, gdzie dowodził małą grupą uderzeniową, dobrze Ludivine znaną, gdyż wielokrotnie brała udział w jej akcjach, łącznie z tą mającą na celu przechwycenie transportu prochów, od której pół roku temu zaczęła się cała „diabelska sprawa”, jak ją teraz nazywano. Yves nie patrzył na swoich rozmówców, on świdrował ich wzrokiem. Miał proste, krótko przystrzyżone ciemne włosy, gdzieniegdzie poprzetykane siwizną. Jego usta otaczał czarny krzaczasty krąg, jakby obrys pułapki gotowej zatrzasnąć się na pierwszym nieostrożnym człowieku, który zajdzie mu za skórę. Nawet kurze łapki, które zdawały się powiększać jego oczy, bardziej przypominały blizny niż zmarszczki. Jakby narkotyki w końcu wyżłobiły mroczne koleiny w twarzy łowcy, który tropił je niczym nieustępliwa nemezis. A jednak z dala od terenowej presji Yves, pulchny i sympatyczny, stanowił raczej przeciwieństwo stwarzanego wizerunku. Trzykrotnie zapukał do drzwi, by dać znać o swojej obecności, i gestem zbył przeprosiny kolegów usprawiedliwiających się, że oderwali go od rodziny w sobotni poranek.

      Guilhem powtórzył mu wszystko, co wiedzieli, i nagle Yves znalazł się w krzyżowym ogniu spojrzeń trójki żandarmów, którzy wpatrywali się w niego tak, jakby dysponował kluczem do rozwiązania całej zagadki. Wzruszył ramionami.

      – Już teraz mogę wam powiedzieć, że nie znamy się z waszym sztywniakiem. Jego twarz i nazwisko nic mi nie mówią. Jeszcze to sprawdzę, ale nie liczcie na wiele. Osiedle, na którym mieszkał, jest nam znane, kręcą się po nim różni handlarze, założyliśmy tam już parę kartotek, ale trzeba też będzie pogadać z moimi odpowiednikami wśród gliniarzy. Jeśli to pilne, mogę to zrobić w ciągu weekendu, dobrze się znamy, mam ich numery.

      – Sposób działania nie przypomina niczego, z czym miałeś dotąd do czynienia? – spytała Ludivine.

      – Nie. A dilerzy nie porzucają towaru ot, tak sobie, w każdym razie nie wtedy, kiedy chcą przekazać jakąś wiadomość.

      – Może zapomnieli, sądzisz, że to możliwe? – podsunął Segnon. – Wpadli w panikę, było ciemno, podrzucili trupa i uciekli bez prochów.

      – Masz ich za debili? Nie tracisz takiej ilości dragów w tak głupi sposób. Postaw się na ich miejscu, to najcenniejsza rzecz, jaką posiadasz, więc zawsze wiesz, gdzie i z kim jest, i nie spacerujesz z nią wzdłuż torów przy okazji podkładania trupa. Nie, ani przez chwilę w to nie wierzę.

      – Masz jakąś hipotezę? – zachęciła go Ludivine, związując jasne pukle w nieporządny koński ogon.

      – Jest tylko jeden powód, dla którego handlarze mogli zostawić torbę pełną prochów: zostali do tego zmuszeni. W ten czy inny sposób. Musieli błyskawicznie wiać i uznali, że lepiej nie mieć towaru przy sobie, na wypadek gdyby ich złapano.

      Ludivine szybko zwróciła się ku Guilhemowi.

      – Nie wpadliśmy na to, żeby skonsultować się z lokalną brygadą policyjną. Może przeszkodzili naszym zabójcom i rzucili się za nimi w pościg, nie zdając sobie sprawy, że w pobliżu leży trup.

      – Ze wszystkich stron błyskały koguty, nadawano komunikaty przez radio – odparł żandarm w jaskrawej koszuli – sami by się z nami skontaktowali. Ale zadzwonię, nigdy nic nie wiadomo.

      Yves przygładził zarost wokół ust, zanim znów się odezwał:

      – Jeśli porzucili narkotyki podczas ucieczki, prawdopodobnie wyślą gościa, żeby przeszukał teren, chociażby w celu upewnienia się, że już ich tam nie ma. Być może jest za późno, ale na waszym miejscu wyznaczyłbym kogoś do obserwacji.

      Ludivine w duchu przeklęła się za to, że wcześniej o tym nie pomyślała, i rzuciła się do biurowego telefonu. Zadzwoniła do brygady żandarmerii, którą ubiegłej nocy przysłano na miejsce zdarzenia, i nalegała, by do aparatu podszedł znający teren porucznik Picard. Poprosiła go, żeby jak najszybciej wysłał tam dwóch ludzi.

      – Nie róbmy sobie żadnych nadziei – podsumowała, rozłączywszy się – ale przynajmniej spróbowaliśmy.

      Segnon podjął, zwracając się do Yves’a:

      – Torebki ze zmodyfikowanymi solami kąpielowymi nie naprowadzą nas na trop jakiejś konkretnej bandy?

      – Od tego lata już nie. Narkotyk dociera zewsząd. Przede wszystkim z Holandii i Niemiec. Jest niedrogi, za to superskuteczny, cieszy się ogromnym popytem, wszyscy dilerzy zaczęli go sprzedawać. Wystarczy, jak powiem, że w sektorze, gdzie znaleziono zmarłego, w dziewięćdziesiątym pierwszym, prawie każda dziura ma swoją małą siatkę. Kierują nimi grube ryby posiadające kasę i kontakty, ale sytuacja ciągle się zmienia w zależności od aresztowań, zgonów, tego, kto postanowi wynieść się ze swoją fortunką do ciepłych krajów, i tak dalej.

      Ludivine wstała.

      – Na razie nie wiemy nawet, czy Laurent Brach ma coś wspólnego z lokalnym handlem narkotykami. Yves, czy mogę cię prosić, żebyś podzwonił i zebrał wszystko, co wiadomo na temat osiedla, na którym mieszkał? A jeśli gliny miały go na celowniku, chciałabym się dowiedzieć dlaczego. Guilhem, tobie zostawiam wypełnienie i wysłanie kwestionariusza SALVEC.

      – A my dokąd się wybieramy? – spytał Segnon, widząc, że koleżanka wkłada puchową kurtkę.

      – Sprawdzić adres Laurenta Bracha i przekazać złe wieści wdowie, jeśli faktycznie istnieje. Zobaczymy, co uda nam się wyciągnąć z tej krótkiej wizyty.

      Segnon westchnął. Nie znosił informować o śmierci.

      Miał wrażenie, że staje się jej wysłannikiem.

      9

      Jako mały chłopiec był tak lekki, że niemal odlatywał, gdy biegł wśród ciepłych podmuchów i kąsających porywów zwiastującego nadejście wiosny chamsinu. Był też dzieckiem ziemi, wiecznie umorusanym, z cierniami powbijanymi w ubrania i paznokciami czarnymi od wspinania się na skały czy grzebania w norach w poszukiwaniu gryzonia, którego mógłby zabrać ze sobą, żeby się z nim pobawić. Przede wszystkim jednak był synem ognia, którego fascynował lubieżny, pożerający taniec płomieni. Już od maleńkości, matka opowiadała mu to setki razy, darzył żar i jego pióropusz niemal mistycznym uwielbieniem. Kiedy płakał bez końca, nic nie uspokajało go tak, jak spektakl złożony z ognia ogryzającego drewnianą kość, aż został z niej tylko szkielet, tylko pył popiołów. Taki się urodził.

      Dziecko powietrza, ziemi i ognia.

      Dziecko, jak twierdzili inni, nieraz słodkie, zdolne czuwać całą noc, by dodać otuchy synkowi pasterza przestraszonemu nocnym zawodzeniem karakala lub zatrważającym nawoływaniem sowy, gotowe oddać swój posiłek wygłodzonej dziewczynce, którą despotyczny ojciec ukarał zbyt surowo. Wyjątkowe dziecko będące blisko z matką, zdyscyplinowane i wierne swojemu