Название | Szkoła Bogów |
---|---|
Автор произведения | Бернар Вербер |
Жанр | Поэзия |
Серия | |
Издательство | Поэзия |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-7999-412-0 |
Dionizos przypatruje mi się uważnie, z życzliwością, nie wykazując zbytniego zainteresowania tą informacją.
– Czy może pan określić, kim była ofiara? – pyta.
– Sądzę, że chodzi o Juliusza Verne’a.
– Juliusza Verne’a? – powtarza, spoglądając ponownie na listę. Juliusz Verne… Ach, tak. Dziewiętnastowieczny pisarz, autor powieści science-fiction. Za wcześnie, o wiele za wcześnie… Poza tym za bardzo ciekawski. Musi pan wiedzieć, że ciekawscy ludzie często miewają problemy.
– Problemy?
– Niech więc pan nie będzie zbyt ciekawski. Wiem, że przy takiej liczbie uczniów, jaka jest w tym roczniku, trudno nam będzie wszystkich dopilnować. Tymczasem proszę zadowolić się dotarciem do pańskiego osiedla, a dokładniej – do pańskiej willi. Tam poczuje się pan jak w domu.
Jakże dawno nigdzie nie czułem się „jak w domu”.
– Noce w Aedenie są chłodne, poranki także. Radzę, by poszedł pan się rozlokować. Willa 142 857. Cherubinka chętnie pana zaprowadzi. To niedaleko, lecz jeśli jest pan zmęczony, może pan dosiąść centaura.
„Cherubinka” czyli dziewczyna-motyl, „centaur” czyli człowiek-koń – te wszystkie krzyżówki człowieka ze zwierzęciem to chimery. Tylko chimery. Przypomina mi to Wyspę doktora Moreau, gdzie szalony naukowiec skrzyżował ludzi ze zwierzętami.
– Wolę pójść sam. Gdzie to jest?
– Musi pan iść szeroką aleją, przejść przez główny plac, następnie skręcić w trzecią ulicę w lewo, ulicę Drzew Oliwnych. Bez problemu znajdzie pan numer 142 857. Proszę odpocząć, ale pozostać w gotowości. Kiedy usłyszy pan trzy długie uderzenia dzwonu, proszę przyjść na główny plac.
Zakładam sandały, które podaje mi Dionizos. Tak obuty i przyodziany w moją nieskazitelnie białą togę, przekraczam okazałą bramę Olimpii.
13. ENCYKLOPEDIA: NIEBIAŃSKIE JERUZALEM
Fragment z Apokalipsy św. Jana. „Zabrał mnie na wysoką górę. I pokazał mi wielkie miasto, ‚Niebiańskie Jeruzalem’. Otoczone wysokim murem z dwunastoma bramami. Przed każdą z bram stał anioł, dwunastu aniołów, a na każdej bramie wypisane było imię jednego z dwunastu pokoleń synów Izraela…”.
„Miasto zostało zbudowane w kształcie czworoboku, takiej samej długości i szerokości…”.
„Wniosą tam chwałę i dobre imię narodów. I nie wejdzie do niego nic nieczystego, ani nikt z tych, którzy popełniają czyny podłe i kłamstwo”.
14. MIASTO BŁOGOSŁAWIONYCH
Miasto bogów jaśnieje przed moimi oczarowanymi oczyma.
Szeroka, wysadzana cyprysami droga przecina miasto niczym jasna linia.
Idę główną aleją Olimpii.
Leżące po obu jej stronach pagórki i doliny przystrojone są monumentalnymi gmachami, prawdopodobnie zbudowanymi przez tytanów. Plątanina rzek, przez które przerzucono drewniane mosty, wije się, by wreszcie znaleźć ujście w jeziorach, których taflę porastają nenufary w kolorze malwy. Na południowej stronie widzę strome zbocza, a na nich szerokie tarasy najeżone bambusami, krzakami róż i palmami. Można powiedzieć, że pijany architekt narysował miasto takim, jakim widział je w stanie zamroczenia alkoholowego: ciąg terenów leżących na różnych wysokościach, zamkniętych wysokimi murami.
Różnobarwny tłum wypełnia aleje, ulice i uliczki. Młodzi mężczyźni i młode kobiety podobnie jak ja ubrani są w białe togi; prawdopodobnie też są uczniami Szkoły Bogów. Nie zwracają na mnie uwagi.
Młoda kobieta w żółtej todze spaceruje z trzygłowym psem o wyglądzie jamnika, rodzajem cerbera. Są też centaury, satyry, cherubiny.
Rozróżniam „samce” i „samice”. Motyle o wyglądzie chłopców. Są też centaury skrywające wypukłość biustu pod swymi długimi włosami-grzywami.
Idę i odkrywam kolejne elementy krajobrazu. Place targowe, na których ludzie i dziwne stwory rozmawiają ze sobą, porozumiewając się za pomocą gestów. Domki z białego kamienia pokryte czerwoną dachówką, z korynckimi kolumnami, rzeźbionymi balustradami, fontannami, z których tryska błyszcząca woda w kolorze miedzi, wylewana przez kamienne trytony.
Letnie powietrze pachnie pyłkami kwiatów i świeżo skoszoną trawą. Wydaje mi się, że dostrzegam pola, gdzie uprawia się zboża, a obok nich zagony warzyw. Kilka zwierząt roślinożernych – zupełnie normalnych: kozy, barany, krowy, podobnych do tych, które spotyka się na Ziemi – skubie trawę, z obojętnością odnosząc się do wspaniałości krajobrazu.
Za sosnami widać nowe wille. Wszystkie jednopiętrowe.
Na końcu alei znajduje się duży, okrągły plac z sadzawką, pośrodku której, na niewielkiej wysepce rośnie wiekowe drzewo.
Podchodząc bliżej, dostrzegam, że pełne majestatu drzewo to jabłoń. Jej owoce są złotego koloru. Czyżby była to jabłoń z Ogrodów Edenu, drzewo Poznania Dobra i Zła, które przyczyniło się do opuszczenia raju przez Adama i Ewę? Jej kora pomarszczyła się przez tysiące lat, jej korzenie, sięgające brzegów tej szczególnej wyspy, skręcają się tak, by ominąć skały. Jej gałęzie zanurzają się w niebie i rozpościerają szeroko, wychodząc poza otaczającą wyspę sadzawkę, a nawet poza opasujący sadzawkę murek. Jej cień pada niemal na cały główny plac.
Ponownie przychodzą mi na myśl fragmenty Apokalipsy św. Jana: „Na placu, pośrodku miasta stało Drzewo Życia… a liście Drzewa Życia służą do leczenia narodów”.
Od głównego placu odchodzą prostopadle cztery szerokie aleje. Tablice kierunkowe wskazują:
na wschód: POLA ELIZEJSKIE
na północ: AMFITEATR IMEGARON
na zachód: PLAŻA
Żadna tabliczka nie mówi, co jest na południu. Lekki powiew chłodzi mój kark. Odwracam się i widzę lecącą cichutko za mną rudowłosą cherubinkę z filuterną miną.
– Czego ode mnie chcesz? Jak masz na imię?
Chimera kicha, a ja podaję jej kawałek togi, aby mogła wytrzeć nos.
– No dobrze. Ponieważ nie chcesz mi nic powiedzieć, zatem dla mnie będziesz… smarkaczką. Rąbiąc drwa jest się drwalem, czytając – czytelnikiem, więc smarkając staje się…
Smarkaczka porusza się gwałtownie, wyraźnie zła, że się z niej wyśmiewam. Wysuwa swój cienki motyli język, krzywi się i przewraca oczami. Naśladuję ją, wysuwam język, następnie ruszam ponownie w drogę, przestając się nią interesować.
Stwierdzam, że o ile wszystkie aleje biegną prosto, to wszystkie ulice są zakrzywione i wiją się wokół głównego placu. Przed domami widzę ogrody pełne nieznanych mi drzew, których kwiaty podobne są do orchidei, a ich zapach przypomina drzewo sandałowe i goździki.
Numer 142 857 na ulicy Drzew Oliwnych okazuje się białą pokrytą czerwoną dachówką willą, osłoniętą płotem z cyprysów. Nie ma bramy ani murka, wszystko jest otwarte. Żwirowa ścieżka prowadzi do drzwi, w których brak zamka. Lecącej za mną cherubince daję do zrozumienia, że jestem „u siebie” i chcę zostać sam. Kiedy zamykam jej drzwi przed nosem, ma rozzłoszczoną minę. Trudno.
Zauważam drewnianą zasuwkę umożliwiającą zamknięcie drzwi i oddycham z ulgą.