Inferno. Дэн Браун

Читать онлайн.
Название Inferno
Автор произведения Дэн Браун
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-7508-852-6



Скачать книгу

na dobę przed emisją, dzięki czemu fachowcy zyskiwali czas na ich ewentualną deszyfrację, montaż czy też inne przygotowania niezbędne do publikacji o wyznaczonej porze.

      Nie zostawiamy niczego przypadkowi, pomyślał Knowlton, po czym wrócił do swojego przezroczystego boksu i zamknął za sobą ciężkie szklane drzwi, odcinając się od świata zewnętrznego.

      Nacisnął przełącznik i  otaczające go ściany natychmiast zmatowiały. Ze względów bezpieczeństwa wszystkie boksy zostały skonstruowane ze specjalnego szkła wyprodukowanego w oparciu o technikę SPD zwaną także techniką cząstek zawieszonych. Ich ściany można było bez problemu zmatowić, włączając prąd, dzięki czemu miliony uwięzionych między taflami cząstek ustawiały się w określonym porządku bądź powracały do stanu chaosu.

      Stosowanie najnowszej wiedzy było kamieniem węgielnym sukcesu odniesionego przez Konsorcjum. Podobnie jak ścisły podział obowiązków.

      Każdy wie tylko tyle, ile musi wiedzieć. I nikomu o niczym nie mówi.

      Usadowiwszy się w swoim biurze, Knowlton wsunął flashpen do gniazda komputera i kliknął wyświetlony folder, by rozpocząć pracę.

      Ekran natychmiast pociemniał… z głośników dobiegł dźwięk przypominający kapanie wody. Z czerni powoli wyłaniał się obraz… amorficzny i zacieniony. Przypominał wnętrze spowitej mrokiem jaskini… gigantycznej komory. Całe dno pokrywała woda, jakby podziemne jezioro. Co ciekawe i dziwne, jej powierzchnia wydawała się lśnić… jakby coś podświetlało ją z głębin.

      Knowlton nigdy nie widział czegoś podobnego. Cała jaskinia żarzyła się lekką rdzawą poświatą, po jej ścianach pełzały jaśniejsze refleksy kołyszącej się wody.

      Co to za miejsce?

      W miarę trwania projekcji obiektyw kamery kierował się w dół, aż przybrał pozycję pionową, aby po chwili zanurzyć się w lśniącej wodzie. Urządzenie sunęło nieprzerwanie, zatrzymało się dopiero metr pod powierzchnią, ukazując zamulone dno jaskini.

      Przymocowano do niego prostokątną tabliczkę z  błyszczącego tytanu.

      Był na niej jakiś napis.

TUTAJŚWIAT ZMIENIŁ SIĘ NA ZAWSZE

      Poniżej wygrawerowano nazwisko i datę.

      Nazwisko należało do ich klienta.

      Data była… jutrzejsza.

      Rozdział 6

      Langdon czuł, jak unoszą go czyjeś silne ręce… wyrywając go z  delirium przy wyciąganiu z taksówki. Znów miał pod bosymi stopami zimne płyty chodnika.

      Wspierając się na drobniutkim ramieniu doktor Brooks, kroczył chwiejnie pustym przejściem między dwoma apartamentowcami. Poranny wiaterek dął, podwiewając mu szpitalną koszulę, przez co Langdon czuł chłód nawet tam, gdzie nie powinien.

      Środki uspokajające zaaplikowane w szpitalu nadal wywierały wpływ na jego umysł i wzrok. Miał wrażenie, że zewsząd otacza go woda, że musi się przedzierać ku przydymionemu blaskowi dnia. Doktor Brooks ciągnęła go naprzód, wspierając z zadziwiającą siłą.

      – Uwaga, schody – powiedziała i Langdon nagle zrozumiał, że dotarli do bocznego wejścia do budynku.

      Chwycił się poręczy i niezdarnie wdrapał wyżej. Wolno, krok po kroku. Ciało ciążyło mu niesłychanie. Lekarka musiała go popychać. Gdy dotarli na półpiętro, wcisnęła kilka klawiszy na staromodnym pordzewiałym panelu i drzwi obok otworzyły się z  cichym brzęczeniem.

      W środku nie było wiele cieplej, ale zamiast chłodnego porowatego betonu Robert miał teraz pod stopami coś w rodzaju wykładziny. Lekarka zaciągnęła go do ciasnej windy, otworzywszy uprzednio rozsuwane drzwi. Wcisnęli się oboje do wnętrza niewiele większego od budki telefonicznej. Winda cuchnęła papierosami MS – ich słodko-kwaśna woń była tak popularna we Włoszech jak aromat świeżego espresso. Tym razem jednak ten nieprzyjemny zapach sprawił, że Langdonowi rozjaśniło się w głowie. Doktor Brooks nacisnęła klawisz i gdzieś wysoko nad nimi zachrzęściły mechaniczne koła, wprawiając klatkę w ruch.

      Jechali w górę…

      Skrzypiąca kabina drżała nieustannie. Ponieważ zbudowano ją z metalowych prętów, Langdon widział umykające ściany szybu. Nawet w takiej sytuacji, pomimo środków uspokajających wciąż krążących w jego krwiobiegu, odezwała się w nim klaustrofobia.

      Nie patrz!

      Oparł się o ścianę, próbując odzyskać oddech. Przedramię piekło go, a gdy spojrzał w dół, zauważył, że oplata je rękaw, służąc za coś w rodzaju opatrunku. Reszta marynarki walała się na ziemi.

      Przymknął oczy, czując kolejny atak bólu, i znów pochłonęła go ciemność.

      Ujrzał znajomą wizję – posągowa postać kobiety w welonie, z amuletem i kaskadami srebrnoszarych włosów jak poprzednio stała na brzegu rzeki krwi, otoczona wijącymi się ciałami. I  ponownie odezwała się błagalnym tonem do Langdona.

      Szukaj, a znajdziesz!

      Roberta przepełniało uczucie, że musi ocalić… ją i ich wszystkich. Tymczasem stopy zakopanych do góry nogami ciał opadały jedna po drugiej.

      Kim jesteś?! zawołał bezgłośnie. Czego ode mnie chcesz?

      Jej piękne siwe włosy zaczęły falować na gorącym wietrze.

      Czas nam się kończy, wyszeptała, tuląc amulet. A potem nagle, bez ostrzeżenia, eksplodowała, zamieniając się w słup ognia, który sięgnął aż za rzekę, pochłaniając ich oboje.

      Langdon wrzasnął, otwierając szeroko oczy.

      Doktor Brooks przyglądała mu się zaniepokojona.

      – Co się stało?

      – Mam halucynacje! – wykrzyknął Robert. – Wciąż te same.

      – Chodzi o tę siwą kobietę i otaczające ją ciała?

      Langdon skinął głową; pot perlił mu się na czole.

      – Wszystko będzie dobrze – zapewniła go, mimo iż sama była rozedrgana. – Tego typu wizje są częste przy amnezji. Pański mózg próbuje skatalogować czasowo utracone wspomnienia i dlatego widzi pan wszystko naraz.

      – Nie jest to zbyt miły obraz – wystękał.

      – Wiem, ale dopóki pan nie wydobrzeje, ostatnie wspomnienia pozostaną zamazane i chaotyczne. Przeszłość, teraźniejszość i wyobrażenia będą się mieszały ze sobą. Tak samo jak w snach.

      Winda zatrzymała się z szarpnięciem i doktor Brooks otworzyła następne rozsuwane drzwi. Znów byli w ruchu, tym razem szli wąskim i ciemnym korytarzem. Minęli okno, za którym widać było majaczące florenckie dachy ledwie się odcinające od szarzejącego właśnie nieba. Na końcu korytarza lekarka przykucnęła, by wyjąć klucz spod usychającej roślinki, i otworzyła nim pobliskie drzwi.

      Mieszkanie było niewielkie, panował w nim zaduch – woń palonej niedawno waniliowej świecy walczyła o prymat z zapachem starych dywanów. Umeblowanie i wystrój można było uznać najwyżej za skromne, jakby właścicielka kupiła wszystkie przedmioty na ulicznych wyprzedażach.

      Doktor Brooks pomajstrowała przy termostacie i grzejniki natychmiast ożyły. Kobieta stanęła na moment w bezruchu z  zamkniętymi oczyma, oddychając głęboko, jakby próbowała wziąć się w garść. Jednakże prędko się obróciła i wprowadziła Roberta do skromnej wnęki kuchennej, gdzie obok stołu znajdowały się dwa podniszczone krzesła.

      Langdon ruszył ku jednemu z nich, mając nadzieję na chwilę odpoczynku,