Inferno. Дэн Браун

Читать онлайн.
Название Inferno
Автор произведения Дэн Браун
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-7508-852-6



Скачать книгу

takiego?

      – Byłem na pani wykładzie dzisiaj rano – wyznał gospodarz. – Przybyłem z naprawdę daleka, by go wysłuchać. Niesamowite wystąpienie.

      – Dziękuję – odparła.

      – Muszę przyznać, że jest pani o wiele piękniejsza, niż przypuszczałem… pomimo zaawansowanego wieku i  krótkowzrocznego spojrzenia na stan światowej opieki zdrowotnej.

      Elizabeth poczuła, jak opada jej szczęka. Komentarz był pod każdym względem obraźliwy.

      – Słucham? – zapytała, próbując przebić wzrokiem ciemność. – Kim pan jest? Dlaczego wezwał mnie pan w to miejsce?

      – Proszę mi wybaczyć ten marny żarcik – odparł ukryty w  mroku chudzielec. – Obraz widoczny na ekranie wyjaśni pani, dlaczego musieliśmy się spotkać.

      Sinskey zerknęła na obraz przedstawiający rzeszę chorych ludzi. A raczej stertę nagich, skłębionych, wspinających się na siebie ciał.

      – Doré był mistrzem pędzla – stwierdził gospodarz. – A to jest jego spektakularnie ponura wizja piekła Dantego Alighieri. Mam nadzieję, że ten widok pani nie przeszkadza… ponieważ ku temu właśnie zmierzamy… – Przerwał na moment, robiąc krok w jej kierunku. – Pozwoli pani, że wyjaśnię, dlaczego tak uważam. – Szedł nadal w stronę Elizabeth, a z każdym kolejnym krokiem wydawał się wyższy. – Gdybym wziął kartkę papieru i przedarł ją na pół… – zatrzymał się przy stole, podniósł z blatu kartkę i rozpołowił ją – i gdybym położył jedną połowę na drugiej – zrobił, jak powiedział – i powtórzył ten proces… – Znów przedarł papier i ułożył ćwiartki na sobie. – Zgodzi się pani, że uzyskałbym czterokrotnie grubszy stosik niż pierwotnie. – Jego oczy zapłonęły w półmroku spowijającym salę.

      Elizabeth nie podobał się ani ten protekcjonalny ton, ani agresywna postawa członka Rady. Nie odpowiedziała więc.

      – Hipotetycznie mówiąc – kontynuował mężczyzna, podchodząc jeszcze bliżej – jeśli pojedyncza kartka papieru ma jedną dziesiątą milimetra grubości, a ja powtórzyłbym ten proces, powiedzmy, pięćdziesiąt razy… Wie pani, jaką grubość osiągnąłby uzyskany w ten sposób stosik?

      Elizabeth wzdrygnęła się.

      – Wiem – odparła nieco napastliwiej, niż chciała. – To jedna dziesiąta milimetra razy dwa do pięćdziesiątej potęgi. To się nazywa postęp geometryczny. Czy mogę zapytać, po co zostałam tutaj wezwana?

      Mężczyzna skrzywił się, a potem skinął z uznaniem głową.

      – Tak. A wie pani, o jakiej liczbie mówimy? Ile to jest jedna dziesiąta milimetra razy dwa do pięćdziesiątej potęgi? Jak wysoki byłby stos tego papieru? – Zamilkł tylko na moment. – Nasze karteczki po zaledwie pięćdziesięciu przedarciach sięgnęłyby stąd aż do… słońca.

      Nie zaskoczył jej tym stwierdzeniem. Zbyt często miała w  pracy do czynienia z przyrostem w postępie geometrycznym. Strefa skażenia… namnażanie zainfekowanych komórek… przewidywane straty w ludziach.

      – Wybaczy pan – odezwała się, próbując nie okazywać złości – ale chyba nie zrozumiałam, o co panu chodzi.

      – O co mi chodzi? – zaśmiał się cicho. – Chyba o to, że wzrost populacji ludzkiej jest jeszcze gwałtowniejszy. Zamieszkująca Ziemię ludzkość miała marne początki… ale za to ogromny potencjał. – Znów zaczął się przechadzać. – Proszę pomyśleć. Potrzebowaliśmy tysięcy lat, by osiągnąć liczebność przekraczającą miliard osobników. Trwało to od zarania cywilizacji do początków dziewiętnastego wieku. Potem jednak zupełnie niespodziewanie liczba ta uległa podwojeniu w zaledwie sto lat. Pięćdziesiąt lat później były nas już cztery miliardy. A jak pani zapewne wie, lada moment przekroczymy granicę ośmiu miliardów. Jednego dnia rodzi się niemal ćwierć miliona dzieci. Ćwierć miliona. I tak na okrągło, dzień w dzień, bez względu na pogodę. Co roku można by zaludnić nimi kraj wielkości Niemiec.

      Wysoki mężczyzna zatrzymał się na moment i pochylił nad Elizabeth.

      – Ile pani ma lat?

      Kolejne obraźliwe pytanie. Jednakże Elizabeth potrafiła sobie radzić w podobnych sytuacjach, unikając zwady.

      – Sześćdziesiąt jeden.

      – A wie pani, że jeśli uda się pani przeżyć jeszcze dziewiętnaście lat, doczeka pani momentu, w którym ludzkość za pani życia potroi swoją liczebność? Jedno ludzkie życie, potrojenie liczebności populacji. Proszę pomyśleć o wynikających z tego faktu implikacjach. Jak pani doskonale wie, Światowa Organizacja Zdrowia znów zmieniła swoje przewidywania, wyliczając, że do połowy obecnego stulecia na Ziemi będzie żyło dziewięć miliardów ludzi. Kolejne gatunki zwierząt znikają jeden po drugim. Zapotrzebowanie na surowce naturalne rośnie w zastraszającym tempie. Coraz trudniej o czystą wodę. Z biologicznego punktu widzenia nasz gatunek przekroczył dopuszczalną liczebność. A co robi w obliczu tych faktów Światowa Organizacja Zdrowia, strażnik zdrowia naszej planety? Inwestuje w nowe leki dla diabetyków, buduje kolejne banki krwi, walczy z nowotworami… – zamilkł, wpatrując się w nią intensywnie. – Sprowadziłem panią tutaj, by zapytać wprost: dlaczego pani organizacja nie ma odwagi zająć się prawdziwym problemem?

      Elizabeth zagotowała się z gniewu.

      – Nie mam pojęcia, kim pan jest, ale musi pan wiedzieć, że Światowa Organizacja Zdrowia podchodzi do problemu przeludnienia z wielką powagą. Choćby ostatnio, wydając wiele milionów dolarów, wysłaliśmy do Afryki armię lekarzy, którzy rozdawali darmowe prezerwatywy i uczyli ludzi, czym jest kontrola urodzin.

      – No tak – zakpił chudzielec. – A ich śladem maszerowała jeszcze większa armia katolickich misjonarzy, którzy przekonywali mieszkańców Czarnego Kontynentu, że kto użyje prezerwatywy, ten trafi do piekła. Afryce przybył kolejny problem: utylizacja milionów nierozpakowanych kondomów.

      Elizabeth ugryzła się w język. Ten człowiek miał rację, aczkolwiek katolicy z młodszego pokolenia zaczynali się sprzeciwiać stanowisku Watykanu w kwestiach rozrodu. Jednym z  najgłośniejszych przykładów była Melinda Gates, gorliwa katoliczka, która ryzykując gniew swojego Kościoła, przeznaczyła pięćset sześćdziesiąt milionów dolarów na rozpropagowanie idei kontroli urodzin na całym świecie. Elizabeth Sinskey wielokrotnie powtarzała w swoich wystąpieniach, że ludzie tacy jak Melinda i Bill Gatesowie zasługują na kanonizację za to, co ich fundacje robią dla poprawienia stanu zdrowia całej ludzkości. Niestety jedyna instytucja, która mogłaby ogłosić ich świętymi, wciąż odmawiała ich czynom chrześcijańskich pobudek.

      – Doktor Sinskey – odezwał się ponownie stojący w cieniu mężczyzna. – Światowa Organizacja Zdrowia ignoruje jedyne globalne rozwiązanie problemu. – Wskazał ponownie na ponury obraz widoczny na ekranie: morze wijących się nagich ciał. – A oto ono… – Znów zamilkł na moment. – Wiem, że jest pani naukowcem, nie studentem akademii sztuk pięknych, może więc bardziej przemówi do pani ten obraz…

      Sala tonęła przez moment w całkowitych ciemnościach, a  potem ekran znowu ożył.

      Ten wykres Elizabeth widziała wiele razy… i zawsze oglądała go z poczuciem nieuchronności.

      W sali zapanowała grobowa cisza.

      – Tak – odezwał się w końcu chudzielec. – Reakcją na ten wykres może być tylko nieme przerażenie. Oglądanie go przypomina patrzenie w światła zbliżającej się lokomotywy. – Odwrócił się powoli do Elizabeth, uśmiechając się protekcjonalnie. – Jakieś pytania, doktor Sinskey?

      – Tylko