Inna. Max Czornyj

Читать онлайн.
Название Inna
Автор произведения Max Czornyj
Жанр Классические детективы
Серия
Издательство Классические детективы
Год выпуска 0
isbn 978-83-8075-781-3



Скачать книгу

ustalić wszystko, co wiem. To powinno posłużyć za wytyczne do kolejnych razów, gdyby mi się teraz nie udało. Tylko nie mam pojęcia, co ma mi się udać. Mam ogromny mętlik w głowie.

      1. JESTEM MORDERCĄ? PORYWACZEM? To raczej na pewno.

      2. Co 48 h tracę świadomość i nie pamiętam niczego.

      3. W piwnicy jest dziewczyna o imieniu Izabel. To chyba MOJA dziewczyna.

      4. Muszę ją karmić, dawać jej środki higieniczne i u niej sprzątać.

      5. Muszę pisać o wszystkich swoich doznaniach, myślach i spostrzeżeniach. Dzięki temu podobno uporządkuję wspomnienia. Doktor Boston twierdzi, że tylko w ten sposób mogę je odzyskać. Kim jest doktor Boston?

      6. Co 12 h na dom napływa zło. Ale czym jest zło?

      W tych starych relacjach upchnąłem zbyt wiele poetyckości. Zbyt wiele pustych rozważań i zboczeń. Z tematu, oczywiście.

      7. W domu są zapasy jedzenia i picia na wiele dni. Znajdują się w spiżarce, która znajduje się… Przyznaję się. Teraz nie mam pojęcia gdzie.

      Staram się opanować i zebrać myśli. Ciągle wracają do opisu Izabel i choć zdaje się, że jak cień przemyka mi gdzieś tuż za plecami, wiem o niej jeszcze mniej niż o sobie. Izabel, Izabel, Izabel… Na jej wspomnienie czuję się lepiej. Uspokaja mnie. Odpręża. To dzięki niej wiem, że ten dom to mój dom. Trzymam ją w piwnicy dla naszego wspólnego dobra, a ona to może nawet rozumie.

      Okłamuję się.

      8. Izabel nie ma pojęcia, dlaczego jest zamknięta w piwnicy. Ja chyba też nie, ale obawiam się, że gdybym puścił ją wolno, to stałoby się coś złego.

      9. Muszę być u niej co najmniej raz na 48 h, żeby wpuścić świeże powietrze. Plus donieść jedzenie. I środki higieniczne.

      Patrzę po drukarce, linijce, pliku kartek, ale wszystko to jakieś martwe, sztuczne i niemal nieużywane. Otacza mnie fikcja?

      Przesuwam laptop na podkładce tak, żeby linie się zgadzały. Krawędź ekranu musi tworzyć kąt prosty z przedłużoną krawędzią drukarki. Do tego…

      Książka. Jedynym żywym elementem jest książka, z której wystaje zakładka, znajdująca się prawie przy końcu, więc musiałem to czytać. Być może ma jakieś znaczenie, a może pomaga uporządkować wspomnienia. To również, w razie wątpliwości, powinienem dopisać do listy. Do dekalogu wciąż brakuje przecież jednego punktu.

      Sięgam po książkę i przegładzam dłonią okładkę. Max Czornyj. O miłości.

      Boli. Mózg chyba boleć nie może, a mnie strasznie ściska w głowie. Nieprawdopodobny, niewygodny ból.

      Mrużąc oczy i kuląc się, otwieram książkę w założonym miejscu. Nagle jej cała treść wskakuje tam, gdzie powinna, i wiem, że czytanie przerwałem ledwie kilka godzin temu. Wiem nawet, w którym momencie.

      Teraz jednak zdaję sobie sprawę, że skoro to wszystko wiem, to lektura może zaczekać. Te wspomnienia, które miała uporządkować, już uporządkowała. Z całą resztą muszę sobie poradzić.

      Jeszcze raz patrzę na okładkę i odkładam książkę tuż przy drukarce. Trumnę w trumnę wetknąłem, jakby napisał autor. Najwyższy czas wracać do tego, co już zaczęte. Czas wracać do prawdziwej miłości.

      Do Izabel.

      Ona na pewno udzieli mi odpowiedzi na część pytań.

      Wcześniej muszę zrobić tylko jedno, choć raczej nie nastraja mnie to optymistycznie. Ustawiania telefonu, niestety, nie działają, podobnie jak ustawienia laptopa, na które założone jest hasło, a ja nie mam ani ochoty ani pomysłu na jego rozkodowywanie. Ale to nic. Hasło: HASŁO nie działa, 1234 też nie.

      To nic.

      Nic to.

      Odłączam na chwilę laptop od ładowarki i podchodzę z nim do kominka. Na gzymsie stoi niewielki zegar z przeszklonym mechanizmem. Jego wskazówki, oczywiście, są zatrzymane na dwunastej, ale to też nieistotne. Ważne, że obok leży kluczyk. Jakby zostawiono go specjalnie dla mnie, bo wiem, że to nie ja go tu położyłem. Leży nierównolegle do niczego. Krzywo.

      Otwieram drzwiczki i powoli nakręcam zegar. Tryby rzężą, zgrzytają, ale po chwili czas rusza.

      Kiedy się ocknąłem? Pół godziny temu? Trzy kwadranse?

      Przesuwam wskazówki na za piętnaście pierwszą. Mniej więcej.

      00:45.

      Czas start.

      CZAS START

      GODZINA 8

      Laptop trzymam na drżących z nerwów kolanach. Tekst już zniknął, bo zacząłem go nadpisywać od początku. To opowiadanie? Początek powieści? Nie sądzę, żebym był pisarzem, a całkowity brak pamięci mógł tłumaczyć przedawkowaniem jakiegoś syfu. Coś jednak rzeczywiście każe mi ciągle pisać.

      Muszę pisać.

      Laptop na moich kolanach jest podłączony do prądu. Opis pomieszczenia się zgadza. Zegar na kominku wskazuje 8:08, za oknem jest jeszcze dzień, choć raczej już jego końcówka. Popołudnie lub wieczór.

      Co mi się stało? Przedawkowałem jakieś chemiczne gówno, miałem wypadek czy po prostu mam nierówno pod sufitem? Nie rozumiem, o co chodzi z tą potrzebą pisania, ale oderwanie dłoni od klawiatury za każdym razem przyprawia mnie o mętlik w głowie. Jakbym odcinał się od przenośnego respiratora…

      Raz po raz staram się odświeżyć szczegóły tekstu, który właśnie skończyłem czytać. To absurd. Nie wierzę, żebym mógł sam do siebie stworzyć tak kretyński list z jakiejś innej rzeczywistości. No a przede wszystkim, co to za bajka z Izabel? Nie kojarzę nikogo o takim imieniu. Nieważne, że nie kojarzę w tej chwili praktycznie nikogo, ale nie jestem przecież pieprzonym świrem. Nie jestem.

      Prawda?

      Ten cholerny przymus pisania da się jakoś wyjaśnić. Więzienie w piwnicy dziewczyny – już raczej nie. To musi być żart. To musi być idiotyczny żart któregoś z moich kumpli. Dlaczego teraz nie pamiętam imienia żadnego z nich? Piotrek, Paweł i Dawid. Ale to kumple z piaskownicy i chyba ze szkoły. Czy dalej się przyjaźnimy?

      Poprawiam mankiety koszuli, bo są okropnie wywinięte. Oderwanie obu rąk od klawiatury sprawia mi fizyczny ból i staram się wszystko robić jak najszybciej.

      Zerkam za okno. Wbrew temu, co czytałem, świeci słońce. Wali prosto w szyby, a jego wieczorny, czerwonawy blask rozlewa się po pomieszczeniu. Świetlne plamki pogrywają na ścianie z panoplium. To pierwsza rozbieżność, którą widzę, i pewnie jedna z wielu w tym steku bzdur.

      Boże, niech wróci mi pamięć!

      Jak przez mgłę pamiętam fragmenty tego, co się wydarzyło całkiem niedawno. Upływ czasu ocenia się za pomocą jakiegoś dzikiego instynktu. Szczątki rozmowy, rzucane przeze mnie groźby, ironiczny śmiech… Nie. To równie dobrze mogą być urywki snu albo filmu, który obejrzałem.

      Komórka leży tuż obok. Przynajmniej pamiętam, żeby nie nazywać jej urządzeniem mobilnym, choć dwudziesty wiek chyba już dawno za nami. Pamiętam… Właściwie całkiem sporo. Jeżeli mamy dwa tysiące dziewiętnasty rok, wiem, kto jest premierem, prezydentem, wiem, kto ostatnio umarł, pamiętam nawet reportaż o suszy i nadciągającym załamaniu pogody.

      Ale teraz znów mamy słońce. Lato, na drzewach – zielone liście (choć nie da się ukryć, że poprzetykane żółtawymi – co jest na pewno winą suszy), wypalony trawnik, przyjęcie w ogródku tych nadętych buców, Lipickich. Pamiętam ich nazwisko. Ponad murem widzę przesuwające się