Sedno życia. Katarzyna Kielecka

Читать онлайн.
Название Sedno życia
Автор произведения Katarzyna Kielecka
Жанр Современные любовные романы
Серия
Издательство Современные любовные романы
Год выпуска 0
isbn 978-83-66201-49-1



Скачать книгу

raka radioterapią.

      Przez chwilę przyglądała mi się, nic nie mówiąc. Wyglądała nieco inaczej niż kilkanaście lat temu. Nadal była chuda i wciąż z jej stroju można było wyczytać deficyt budżetowy. Brakowało jednak warkocza, a po jej twarzy plątało się gigantyczne zmęczenie. Mimo wszystko oczy błyszczały determinacją. Poza tym chyba ucieszyła się ze spotkania, choć okoliczności nie zachwycały.

      – Niech to szlag! Ty też?

      – Ano też. Drań strzela na oślep i wali we wszystko, co się rusza, bez względu na miejsce i czas.

      – Cholera… Czas! Spieszę się! Muszę odsiedzieć czterdzieści minut wlewu. Urwą mi uszy, jeśli znów się spóźnię.

      Aha. Czyli chemia. Znaczy się jest gorzej.

      Miałam pożegnać się grzecznie i umówić na kawę, jednak nagły odruch kazał mi zrobić coś zupełnie innego.

      – Mogę zostać z tobą podczas zabiegu. Pogadamy o starych czasach.

      Spojrzała na mnie z wahaniem, ale pokiwała głową. Ruszyłyśmy labiryntem szpitalnych korytarzy.

      Od tego dnia zaczęły się nasze cotygodniowe czwartkowe konferencje odbywane podczas jej chemii. Prawie jak za króla Stasia, tylko żadna z nas nie miewała przy tym, jak monarcha, ochoty na obiad. Spędzałyśmy w szpitalu po kilka godzin, bo tuż po wlewie Agata czuła się licho i nie chciała od razu wychodzić. Szalejąca na dworze jesień z wolna przeistaczała się w zimę. Gadałyśmy o wszystkim, żartowałyśmy z dawnych znajomych i z choroby, leczyłyśmy się wzajemnie śmiechem i zwyczajną ludzką obecnością. Bywało też, że beczałyśmy bez umiaru lub popadałyśmy w fatalistyczny stan otumanienia strachem, choć to należało do rzadkości. Na ogół starałyśmy się trzymać fason i świecić sobie nawzajem przykładem.

      Czasem widywałyśmy się także w inne dni, zawsze z rana po moich naświetlaniach. Poddałam się i w połowie leczenia wyraziłam zgodę na wypisanie mi wycieczki na elQuatro, czyli banalne L4. Lekarza zaniepokoiły moje wyniki krwi i stanowczo zalecał odpoczynek. Agata też się leniła zawodowo, bo chemia i poprzedzająca wlewy mastektomia całkowicie pozbawiły ją sił.

      Dowiedziałam się, że sześć lat temu, po tym jak rozstała się z mężem, wróciła do Łodzi i wynajęła mieszkanko na Starym Widzewie. Pracowała jako pomoc nauczyciela w pobliskim przedszkolu, co ułatwiało jej życie, bo do tej samej placówki udało się jej zapisać syna. Dziecko stało się przyczyną rozwodu. Wybranek nie dorósł do roli ojca i zanim przyszło do zmieniania pieluch, wyleciał beztrosko na Zachód, a teraz robił karierę w Londynie. Syna uznał, jednak pieniądze przysyłał rzadko lub wcale tego nie robił. Ściganie go o alimenty graniczyło z cudem. Niechętnie o tym opowiadała. Różowo nie było. Mimo to wciąż, kiedy tylko chemia nie powalała jej na kolana, Agata zachowywała nieprawdopodobną radość życia i wolę walki. Z każdym dniem wyraźniej uświadamiałam sobie, jak bardzo brakowało mi jej przez te wszystkie lata. Jedynie ona umiała ustawiać mnie do pionu i brutalnie tłamsić wrodzoną skłonność do emocjonalnego samobiczowania. Poza tym na każdym kroku podkreślała, jak cieszy ją moje towarzystwo, a wierzyłam jej jak nikomu innemu na świecie.

      Rozdział 4

      Nadeszła połowa grudnia, a z nią kolejny czwartek. Wyjątkowo późno, bo po południu, po załatwieniu licznych spraw mogłam wreszcie utartym zwyczajem zajrzeć do sali, w której podawano Agacie chemię. Zastałam pustą leżankę. Najwyraźniej zabieg się zakończył. Cały proces był mi już doskonale znany, więc poszłam do dystrybutora po wodę i przycupnęłam na krześle. W milczeniu czekałam, aż przyjaciółka wyjdzie z łazienki.

      Przyczłapała wolnym krokiem, usiadła i wzięła ode mnie kubek.

      – Kolejny raz odfajkowany – zagaiłam.

      – Jeszcze aż trzy – powiedziała, patrząc w przestrzeń.

      – Już tylko trzy – poprawiłam.

      Chwilę siedziałyśmy w ciszy. Dopiła wodę, zgniotła kubek i wrzuciła go do kosza na śmieci. Automatycznie zgarnęła torebkę, kurtkę, telefon, jakieś recepty i chusteczki.

      – Agata, posiedź jeszcze – naciskałam, bo fatalnie znosiła pierwsze godziny po chemii. Zwykle raz po raz wstrząsały nią torsje.

      Sama tego dnia zaliczyłam już ostatnie światełka. Gdyby nie papierologia, wszystko trwałoby krócej. Byłam pełna sił i nadziei. Na kilka miesięcy spokój. Potem zrobią mi powtórkę z badań i albo stwierdzą „masz szczęście, kobieto”, albo zapędzą mnie w piekło chemii jak teraz Agatę. Tymczasem ona, wciąż dręczona reakcjami organizmu, blada i słaba zbierała się do wyjścia, wpychając wychudzone ciało w wysłużoną puchówkę i udając chojraka.

      – Jest okej. Naprawdę. Muszę jechać.

      – Dlaczego tak gnasz? – Irytowałam się jej brakiem szacunku dla samej siebie.

      – Zamkną mi przedszkole.

      Tego argumentu nie dałabym rady zbić. Dziecko to dziecko. Mogłam się nie znać na macierzyństwie, jednak tyle przecież rozumiałam. Ciężko było mi ją tak po prostu zostawić, szczególnie że miałam mnóstwo czasu. Rozpierały mnie energia i poczucie odzyskanej wolności po leczeniu.

      – Czym będziesz jechać?

      – Normalnie. Autobusem.

      – To jest normalnie? W tym stanie? – zapiekliłam się.

      – A jak inaczej? – spytała Agata.

      Przyjrzałam się jej, szukając odpowiedzi, i nagle mnie olśniło. To proste. Czuję się aż za dobrze. Lekarz kazał mi odbębnić jeszcze rekonwalescencyjny miesiąc, zanim wrócę do pracy. Jej zostały trzy wlewy chemii. Za tydzień, za dwa i za trzy. Wszystko pasuje. Nie zastanawiałam się ani chwili.

      – Jedziemy autem – zdecydowałam. – Zawiozę cię. W ogóle ci pomogę. Dziś i jutro. I do końca zabiegów.

      – Odbiło ci? Nie masz co robić? Też powinnaś odpoczywać.

      – To właśnie odpocznę – palnęłam, sama się dziwiąc tym słowom. – Twoje towarzystwo dobrze mi robi.

      Zaparkowałyśmy najbliżej, jak się dało, choć po przeciwnej stronie ulicy. Pod przedszkolem remontowano nawierzchnię i brakowało miejsc. Slogan „Łódź buduje” zakłuł nas w oczy. Nauczycielka dyżurująca w szatni od razu poszła po dziecko. Było drobne, miało bujną blond czuprynę przystrzyżoną na pazia i błękitne oczy. Buzia okrągła, choć nie pucułowata. Na oko jakieś sto piętnaście centymetrów, może sto dwadzieścia. Chłopiec był większy od bliźniąt Wojtka i bardzo podobny do mamy. Podszedł i z rozmachem rzucił się jej na szyję. Agata przysiadła. Synek stanął między jej kolanami i spojrzał na mnie pytająco.

      – Ubieraj się szybko, bo mama musi się położyć – zarządziłam.

      – Kto ty jesteś? – zapytał.

      – Edyta, to jest właśnie Grześ. – Agata dokonała prezentacji. – Grzesiu, to moja koleżanka Edyta.

      – Czemu ta Edyta mnie tak pogania?

      – Bo wie, że się źle czuję – wyjaśniła.

      – To idę do szatni – zakomunikował i pobiegł w kierunku szafek z wieszakami.

      Siedziałyśmy w długim, wąskim przedsionku. Dalej dla rodziców wstęp wzbroniony, bo dzieci mają być samodzielne. Przez wielkie uchylone okno wpadały krople deszczu ze śniegiem. Gorąco było jak w piekle, bo dwa spore kaloryfery dawały czadu. Miejsce masowego udręczenia dorosłych.

      Czekając