Sedno życia. Katarzyna Kielecka

Читать онлайн.
Название Sedno życia
Автор произведения Katarzyna Kielecka
Жанр Современные любовные романы
Серия
Издательство Современные любовные романы
Год выпуска 0
isbn 978-83-66201-49-1



Скачать книгу

Uznałam wreszcie, że nad kwestią zakwaterowania w tym domu nie będę się zastanawiać, bo czas nagli. Nad moim intrygującym gospodarzem też nie. Było już po dziesiątej, więc placówka działała pełną parą i powinnam tam być. Zebrałam wszystkie potrzebne klamoty i udałam się na kolejny bój o dobre imię pracodawcy i rodzonego brata.

      Spędziłam przyjemny dzień, głównie obserwując pracę nowych podopiecznych. Planowałam przyglądać się im przez kilka dni, potem przygotować plan naprawczy i powoli wprowadzać zmiany. Okazało się, że to faktycznie całkiem sympatyczni ludzie, bardzo ze sobą zaprzyjaźnieni i działający jak jedna drużyna. Byli młodsi ode mnie, studiowali zaocznie, więc weekendy w większości spędzali w Szczecinie. Wspólnie wynajmowali willę przy Rycerskiej, a bank w ramach świadczeń socjalnych dokładał się do tego, prezentując ludzką twarz korporacji. Byli inteligentni, otwarci i w sumie zmotywowani. Brakowało im tylko odpowiedniego warsztatu. Wiedziałam, że sobie poradzę.

      – Naprawdę nie chcesz z nami mieszkać? – dopytywała Gośka, kiedy po zamknięciu oddziału zgodziłam się pójść z nimi na lody w celu przełamania… lodów. – Uwierz, nie tarzamy się co dzień w rozpuście.

      – Dajcie mi trochę czasu, to może uwierzę – zażartowałam. – Znalazłam sobie przytulne gniazdko.

      – Gdzie? – zaciekawiła się Renata, ta, z którą miałam dzielić prawie całkiem mój pokój.

      – Na Karsiborze – odpowiedziałam, choć ciągle nie miałam pewności, czy będę mogła tam zostać.

      – Uuu… daleko – zafrasował się łysy Łukasz.

      – Daleko, lecz w pięknych okolicznościach przyrody – podsumowałam, zrywając się z kawiarnianego krzesła. – Muszę już lecieć, bo mój gospodarz za chwilę wróci do domu i z pewnością będzie usychał z tęsknoty.

      Wśród wiele mówiących pogwizdywań i cmokań pożegnałam towarzystwo i oddaliłam się w kierunku promu, zaliczając aprowizację. Postanowiłam odwdzięczyć się za wczorajszą zupę, czyli wykonać popisowe danie: pierogi ze szpinakiem. W ogóle byłam wyjątkowo pozytywnie nastawiona, co w moim przypadku nieczęsto się zdarza. Morski klimat zdecydowanie mi służył.

      Kiedy kończyłam szykować obiad, przyjechał Andrzej. Wpadł do domu, zatrzymał się w progu kuchni i wypalił:

      – Uf, jesteś. Bałem się, że mi zwiejesz i będę cię musiał szukać po całym Pomorzu Zachodnim.

      – Po co miałbyś mnie szukać?

      – Jak to po co? – zdziwił się, jakby to było oczywiste i zajrzał do garnka. – Przepadam za domowymi pierogami! – Porwał jedną sztukę z cedzaka, połknął z wyraźnym zadowoleniem i dodał: – Ciebie też da się lubić. Skoczę pod prysznic i za dziesięć minut możemy zaczynać ucztę.

      Przy kolacji zdołałam się o nim dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy. Był zoologiem ze szmerglem ornitologicznym. Wykładał nie tylko na uniwerku w Szczecinie. Szlajał się naukowo po całej Polsce, a hobbystycznie pisał o faunie z rodzimej okolicy. Maniak, pasjonat, a przy tym inteligentny i obyty człowiek z szeroką wiedzą ogólną i poważaniem w społeczeństwie. Zabawny, choć nie szalony. Taktowny, ale nie mruk. Twierdził, że umie sterować stojącym za domem jachtem. Miałam wrażenie, że przy nim z moją pokręconą osobowością, nudną wiedzą historyczną, która zawsze tak drażniła ojca, i kuriozalnym drygiem sprzedażowym jestem kompletnie nikim. Postanowiłam jednak zostać u niego, bo nie wyglądało na to, że chce mnie wyrzucić. Może faktycznie dzięki pierogom.

      Rozdział 10

      Czas płynął, a z biegiem dni moje życie zaczęło dopasowywać się do nowego rytmu, ugniatając się bez większych oporów jak plastelina. Na Wybrzeżu wciąż królowała upalna i słoneczna wiosna usiłująca podszywać się pod lato. Wbrew wcześniejszym obawom zostałam na Karsiborze na stałe. Andrzej uznał to za oczywiste, a mnie nie chciało się z nim sprzeczać. W gruncie rzeczy ten układ był bardzo wygodny i dawał nadzieję na w miarę przyjemne odbębnienie tej przydługawej delegacji służbowej. W każdym razie Karsibór z Rycerską wygrywał w przedbiegach.

      Kilka godzin dziennie spędzałam w banku na wychowywaniu swoich podopiecznych, po trochu naginając ich zwyczaje do wymogów rynku, gustów klientów i zwykłych zasad marketingu. Polubiłam pracę z tą żywiołową, wiecznie rozbawioną grupą. Nawet odrobinę zazdrościłam im wyluzowania. Miałam wrażenie, że żyją bezproblemowo, lekko i jakoś tak powierzchownie. Jakby ich świat zamykał się w kręgu bankowych obowiązków i imprez. Wydawali mi się bardzo do siebie podobni, choć pewnie wcale tak nie było. Nie chciało mi się tego zgłębiać ani poznawać ich bliżej. Ograniczałam się do dyskusji służbowych, nie słuchałam wynurzeń o prywatnym życiu, nie mówiłam o sobie i nie chodziłam z nimi na piwo. Byli dla mnie obcy i w gruncie rzeczy, mimo okazywanej sympatii, miałam ich gdzieś. Dostosowali się do tego bez oporów.

      Zaraz po zamknięciu placówki, a często i o wcześniejszej porze, porzucałam rozbawione towarzystwo i szłam na plażę lub pędziłam do domu. Nie dokuczała mi urozmaicona przeprawą odległość. W Łodzi denerwowało mnie stanie w korkach, a tu nawet kolejki na prom wydawały się sympatyczne. Z rzadka miałam ochotę szarpać, gryźć i mordować. Przypisywałam tę zasługę zbawczemu wpływowi jodu na mój układ nerwowy. Nie bez znaczenia pozostawał też fakt, że nikt się mnie nie czepiał i nie stawiał przede mną żadnych towarzyskich wymagań.

      Wieczorami zwykle jedliśmy wspólnie z Andrzejem spóźniony obiad, a potem albo siedzieliśmy długo przy kuchennym stole, prowadząc pogawędki na luźne tematy, albo bunkrowaliśmy się każde w innym pokoju i nie wchodziliśmy sobie w drogę. Niezależnie od scenariusza wszystko wydawało mi się naturalne i swobodne. Zarówno pogaduchy, jak i chowanie się po kątach odbywało się w atmosferze wzajemnego zrozumienia. Nie męczyło mnie jego towarzystwo, bo nigdy, absolutnie nigdy mnie do niczego nie zmuszał. Ani do bycia miłą, ani rozmowną, ani tym bardziej piękną, elegancką i dystyngowaną, co było wieczną zmorą w moich kontaktach z rodziną. Poznawałam go coraz lepiej i dostrzegałam, że mimo ciepła, z jakim odnosił się do ludzi, miał duszę samotnika. Cenił spokój, ciszę i własne zamyślenie. Nie paplał bez sensu. Jego słowa były zawsze wyważone, zarówno w żartach, jak i przy poważnych tematach. Poza przelotnymi spotkaniami z rodziną z sąsiedztwa nie widywałam go z nikim. Jeśli gadał przez telefon, to w swoim pokoju. Nie było kumpli ani kobiet, co wydawało mi się dziwne, zważywszy na jego niekłopotliwy charakter i atrakcyjny wygląd. Nie nadszedł jednak jeszcze czas, żebym miała chęć i odwagę pytać go o to.

      Z irytujących kwestii cechowało go jedynie uporczywe bałaganiarstwo: porzucanie rzeczy tam, gdzie popadło, walanie się ciuchów i brudnych kubków po kątach, lekkomyślne zostawianie niedojedzonych resztek na blacie w kuchni i zadeptywanie ubłoconymi buciorami podłogi. Umiał to sprzątnąć sam, choć nie od razu. Zauważał dopiero, gdy zerkałam wymownie.

      Poza tym zdawał się odkrywać we mnie znacznie więcej, niż chciałabym pokazać. I to mnie najbardziej martwiło.

      Czasami znikał na kilka dni. Miewał wykłady i konferencje w miejscach na tyle oddalonych, że konieczne było nocowanie poza domem. Zostawałam wówczas sama na gospodarstwie i z zadowoleniem poświęcałam ten czas na odbudowanie odpowiedniego i zgodnego z moim charakterem dystansu. Nie chciałam dopuścić do niewygodnej dla moich zwichrowanych emocji sytuacji. W końcu, patrząc w kontekście całego życia, mieszkałam tam tylko chwilowo.

      Zwykle raz w tygodniu odzywał się Wojtek z kontrolą na poły zawodową, na poły braterską. Zadowalał się zdawkową informacją, że żyje mi się nieźle, a interesujące go wykresy z wynikami placówki wędrują szerokim,