Bastion. Стивен Кинг

Читать онлайн.
Название Bastion
Автор произведения Стивен Кинг
Жанр Ужасы и Мистика
Серия
Издательство Ужасы и Мистика
Год выпуска 0
isbn 978-83-8125-441-0



Скачать книгу

metaliczny głos. – Nie słyszeliśmy odpowiedzi.

      Najważniejsze było to, że w ogóle doszło do tego pożałowania godnego wypadku.

      Starkey cofnął się w czasie o dwadzieścia dwa lata, do roku 1968. Kiedy był w klubie oficerskim w San Diego, doszły go wieści o Calley i o tym, co się stało w My Lai Cztery. Grał właśnie w pokera z czterema innymi ludźmi, z których dwóch było obecnie członkami Połączonego Dowództwa Sztabów. Rozgorzała zażarta dyskusja, co w tej sytuacji zrobi wojsko – zwłaszcza że w Waszyngtonie trwało wówczas zacięte polowanie na czarownice – i pięciu mężczyzn natychmiast zapomniało o pokerze. Jeden z graczy, który miał bezpośredni kontakt z człowiekiem od 20 stycznia 1959 roku pełniącym funkcję głównego szefa, odłożył swoje karty na wyłożony zielonym filcem stół i powiedział: „Panowie, miał miejsce pożałowania godny wypadek. A kiedy ma miejsce podobny wypadek i jest w to zamieszana jedna z gałęzi naszego systemu wojskowego, nie pytamy o korzenie, ale o to, w jaki sposób powinniśmy poprzycinać gałęzie. Armia to dla nas matka i ojciec. A jeżeli po powrocie do domu znajdujecie swoją matkę zgwałconą albo swego ojca pobitego i ograbionego, zanim zawiadomicie policję czy rozpoczniecie dochodzenie, najpierw zakrywacie ich nagość”.

      Starkey nigdy wcześniej ani później nie słyszał równie wspaniałej mowy. Otworzył dolną szufladę w swoim biurku i wyjął cienką niebieską teczkę zabezpieczoną czerwoną taśmą. Na okładce widniał napis: JEŻELI TAŚMA JEST PRZERWANA, NIEZWŁOCZNIE NALEŻY POWIADOMIĆ O TYM WYDZIAŁ BEZPIECZEŃSTWA.

      Rozerwał taśmę.

      – Jesteś tam, Baza Blue Jeden? – dopytywał się metaliczny głos. – Nie słyszymy twojej odpowiedzi. Powtarzam, czekamy na odpowiedź.

      – Jestem, Lew – odparł Starkey.

      Otworzył akta na ostatniej stronie i przesunął palec ku dołowi tabeli z napisem w nagłówku: ŚCIŚLE TAJNE DZIAŁANIA W SYTUACJACH WYJĄTKOWYCH.

      – Słyszysz mnie, Lew?

      – Słyszymy cię, Baza Blue Jeden.

      – Troy – powiedział powoli Starkey. – Powtarzam: Troy. Daj znać, czy zrozumiałeś, odbiór.

      Odpowiedział mu tylko szum zakłóceń. Przypomniał sobie walkie-talkie, jakie robił z chłopakami z dzieciństwie – dwie blaszane puszki Del Monte i dwadzieścia jardów nawoskowanego sznurka.

      – Powtarzam…

      – O Jezu! – jęknął jego rozmówca z Sipe Springs, przełykając nerwowo ślinę.

      – Powtórz – polecił mu Starkey.

      – T…Troy – wystękał tamten. A potem dodał już spokojniej: – Troy.

      – Doskonale – odparł Starkey. – Niech Bóg cię błogosławi, synu. Bez odbioru.

      – I pana też, sir. Bez odbioru.

      Trzask, szum w eterze, jeszcze jeden trzask i w końcu rozległ się głos Lena Creightona:

      – Billy?

      – Tak, Len.

      – Słyszałem wszystko.

      – To dobrze – mruknął ze znużeniem Starkey. – Sporządź raport, jeśli uznasz to za stosowne.

      – Nie rozumiesz, Billy… Zrobiłeś to, co należało.

      – Myślisz, że o tym nie wiem? – odparł Starkey.

      Przymknął powieki. Przez chwilę czuł się zupełnie wypruty z wszelkich uczuć.

      – Ciebie niech też Bóg błogosławi, Len – dodał łamiącym się głosem.

      Wcisnął wyłącznik i ponownie stanął przed monitorem. Splótł dłonie z tyłu jak Black Jack Pershing podczas przeglądu swoich żołnierzy. Spojrzał na Franka D. Bruce’a i miejsce jego ostatniego spoczynku i znów odzyskał spokój.

* * *

      Droga US 6 biegnąca z Sipe Springs na południe prowadzi w kierunku odległego o dzień drogi Houston. Teraz tą szosą pruł z prędkością dziewięćdziesięciu mil na godzinę trzyletni pontiac bonneville, a gdy dotarł do szczytu wzniesienia i kierowca zobaczył blokującego drogę forda bez oznaczeń, omal nie doszło do wypadku.

      Mężczyzna prowadzący pontiaca, trzydziestosześcioletni dziennikarz jednej z bostońskich gazet, wcisnął hamulec. Zapiszczały opony i wóz zaczął zjeżdżać z szosy, obracając się lekko w lewo.

      – Rany boskie! – krzyknął siedzący na fotelu pasażera gruby fotograf.

      Upuścił aparat na podłogę i zaczął gorączkowo zapinać pas bezpieczeństwa.

      Kierowca popuścił pedał hamulca i zaczął zjeżdżać na pobocze, czując, jak opony zagłębiają się w miękkiej ziemi. Wdusił gaz i bonneville ponownie zaczął wspinać się na asfalt. Spod opon buchnęły strużki niebieskawego dymu.

      Z radia popłynęły słowa piosenki:

      Mała, czy możesz polubić swojego faceta?

      To porządny gość.

      Hej, mała, czy możesz polubić swojego faceta?

      Dziennikarz znów wdepnął pedał hamulca. Bonneville zatrzymał się na środku szosy.

      Kierowca zaczerpnął powietrza, po czym zakasłał. To wszystko zaczynało go wkurzać. Wrzucił wsteczny i podjechał tyłem do forda i dwóch stojących obok ludzi.

      – Posłuchaj… – zaczął fotograf.

      W tej samej chwili wóz zahamował gwałtownie i grubas runął do przodu. Dziennikarz przerzucił dźwignię automatycznej skrzyni biegów na parkowanie i wysiadł.

      Ruszył w stronę dwóch młodych mężczyzn za fordem, zaciskając dłonie w pięści.

      – Cholerne skurwysyny! – krzyknął. – Mało brakowało, żebyście nas zabili! Zamierzam…

      Miał za sobą cztery lata ochotniczej służby w wojsku i natychmiast rozpoznał karabiny, które w niego wycelowali. To były M-3A. Znieruchomiał skąpany w prażących promieniach słońca. Po jego nogach zaczęła spływać struga moczu.

      Miał ochotę odwrócić się i pobiec z powrotem do bonneville’a, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Zaraz potem młodzi ludzie zaczęli strzelać i kule podziurawiły klatkę piersiową i krocze dziennikarza. Kiedy unosząc w górę obie ręce, upadł na kolana, kolejny pocisk trafił go półtora cala powyżej lewego oka i oderwał mu wierzch czaszki.

      Skulony na tylnym siedzeniu fotograf nie do końca rozumiał, co się wydarzyło, dopóki nie zobaczył, że dwaj młodzi mężczyźni, przestąpiwszy zwłoki, z bronią uniesioną do strzału ruszają w jego kierunku.

      Przesunął się na siedzeniu pontiaca. Kluczyki nadal tkwiły w stacyjce. Uruchomił silnik i wrzasnął, gdy tamci zaczęli strzelać. Czuł, jak wóz zakołysał się w prawo, jakby kopnął go jakiś olbrzym, a kierownica zaczęła wyczyniać dziwne harce w jego dłoniach. Bonneville podskakiwał i opadał, sunąc wzdłuż szosy na podziurawionych oponach. Zaraz potem olbrzym wyrżnął w tył samochodu z drugiej strony. Kołysanie przybrało na sile, a z szosy trysnęły snopy iskier. Fotograf jednak nadal jechał, choć tylne opony pontiaca łopotały jak czarne szmaty.

      Dwaj młodzi ludzie wrócili do swojego forda, którego numery rejestracyjne znajdowały się na liście ewidencji pojazdów wojskowych w Pentagonie. Jeden z nich usiadł za kierownicą. Ford wykręcił zgrabnym łukiem i ruszył w pościg.

      Przód samochodu zakołysał się, kiedy jego koła przetoczyły się po ciele zabitego dziennikarza.

      Gruby