Góra Bogów Śmierci. Aleksander Sowa

Читать онлайн.
Название Góra Bogów Śmierci
Автор произведения Aleksander Sowa
Жанр Ужасы и Мистика
Серия
Издательство Ужасы и Мистика
Год выпуска 0
isbn 978-83-272-4504-5



Скачать книгу

obozach pracy na terenie Niemiec, Austrii i dzisiejszej Polski.

      12

      Planując wywoływanie ducha, Kazik zamierzał się tylko zabawić. Zorganizował wszystko tak, aby było bezpiecznie. Szczególnie dokładnie przemyślał wybór miejsca, gdzie znajdzie się ogień. Nie wiedział, że Władeczek ma duże zdolności parapsychiczne. Zresztą najmłodszy z nich, jak większość podobnych mu ludzi, sam nie zdawał sobie z tego sprawy.

      – Cholera jasna – marudzi Władeczek tymczasem – zmarzłem. Siedzimy tu jak durnie, urządzamy głupie zabawy… Po jaką cholerę usiedliśmy tak daleko od ognia? Zimno mi. Wracajmy do ognia.

      – Nie! Poczekaj – ostrzega Kazik. – Nie wstawaj, nie rozrywaj kręgu. Jeszcze chwilę i kończymy.

      – Mnie tam jest ciepło – wtrąca Genek.

      – Cicho! – ucina rozmowy Kazik. – Duchu, jeśli przybyłeś, daj nam znak, że jesteś.

      I wtedy dostrzegają poruszający się talerzyk. Widzą wyraźnie, jak przesuwa się wolno po planszy. Wzdłuż kręgosłupów biegną im dreszcze. Władeczek nie może opanować drżenia rąk, Kazik nie rozumie, co się dzieje. Zerka na ogień.

      – Ej! Chłopaki! – mruczy Franek. – Dajcie spokój.

      Wokół coś się dzieje. Dopada ich cisza, jakiej jeszcze nigdy nie doświadczyli. Przypomina tę chwilę, gdy w wannie zanurza się głowę i wraz z wodą w uszy wlewa się nicość. Lodowate powietrze, wciągane z każdym wdechem, jest ciężkie. Szczyt spowija gęstniejąca mgła. I ten odór.

      – Za późno – odzywa się mały. – On już jest z nami.

      – Też to widziałem – szepcze Kazik. – Przysięgam, nie przesuwałem talerzyka.

      – Ja też nie – dodaje przestraszony Genek.

      – Jezu! Właduś – jęczy Kazik – przyznaj się. To ty?

      – Nie chodzi o talerzyk. Nie umiem tego wyjaśnić, ale to czuję. On tu jest.

      – Kto? – mówi Kazik. – Kto tu jest?

      Metalowa menażka przewraca się, wywołuje przeraźliwy hałas. Kilka metrów dalej butelka z wodą spada z kamienia. Ognisko strzela ogniem, jak gdyby ktoś podlał je ropą. Pęka sucha gałąź.

      – On.

      – Jezu! – stęka blady Genek. – On naprawdę nie zalewa!

      – Uspokójcie się, co cholery! – Kazik stara się zapanować nad sytuacją. – Przecież sami tego chcieliśmy, tak?

      – Ty chciałeś – mruczy Władeczek.

      – Nie zmuszałem was. Doprowadźmy to teraz do końca.

      Jest zadowolony. Ogień pali się mocno, tak jak im teraz trzeba. „Wszystko przebiega zgodnie z planem – myśli pomysłodawca seansu, zerkając na ognisko. – Tylko Władek jakiś dziwny. Pewnie to strach”.

      – Kazik ma rację – popiera kolegę Franek.

      – Dobra – zgadza się Genek. – Chyba nie mamy wyjścia.

      Spoglądają na przerażonego malca. Ręce wciąż drżą mu jak w febrze. Kiwa głową, a jego twarz wygląda, jakby zmieniała się w demoniczną maskę.

      – W takim razie – uroczyście mówi Kazik – duchu, powiedz, kim jesteś.

      Talerzyk wyrywa się spod ich palców i uderza chłopca w brzuch. Ten pada na plecy, jęcząc z bólu. Pozostali zrywają się na równe nogi. Ale nie mały Władeczek, on leży na plecach.

      – Aargaroth – odzywa się, ale to nie jego głos.

      Kazik na klęczkach, trzymając się za brzuch, unosi głowę. Pozostali dwaj zatrzymują spojrzenia na malcu. Ten zaś wywala oczy w górę, widać tylko białka. Gardła ściska wszystkim obręcz strachu, tak przeraźliwego, jaki można poczuć tylko raz w życiu: tuż przed własną śmiercią.

      – Pomóżcie! – rzuca Kazik, przesuwając się w kierunku Władeczka. – Coś mu się stało?

      W ogniu coś syczy, niczym upuszczane powietrze. Ognisko przygasa. Ciemność potęguje strach do granic obłędu. Franek chwyta lampę, podkręca knot. Ich blade twarze oświetla jasny, upiorny blask.

      – Co to? Słyszeliście? – pyta Franek z przerażeniem.

      Słyszą kroki. Wyraźne, na tyle głośne, by nie pozostawiać wątpliwości. Trzeszczą łamane gałęzie. W kręgu światła lampy chłopcy widzą poruszające się gałęzie i drzewa. Nie są już sami. Ktoś chodzi wokół.

      – Musimy coś zrobić! – wrzeszczy Franek. – Słyszysz? – rzuca w kierunku Genka. – Zrób coś z nim!

      Genek jednak jest sparaliżowany strachem. Nie może wykrztusić z siebie ani słowa, a cóż dopiero dotknąć kolegi, który najwyraźniej postradał zmysły. Gdy zauważają ciemniejącą plamę na nogawce Genka, uświadamiają sobie, że to nie zabawa.

      – Kazik! – apeluje Franek – To ty go wołałeś, więc go odwołaj! Odwołaj ducha. Odwołaj, do cholery!

      Przerażony Kazik spogląda na kolegę trzymającego lampę. Kiwa głową. Wie, że to jedyne wyjście. Wie też, że sytuacja wymknęła się spod jego kontroli.

      – Siadajcie – poleca. – Duchu – mówi płaczliwie – udaj się, skąd przybyłeś. Duchu…

      – Aargaroth – znów słyszą głęboki, skrzekliwy baryton z ust Władka, po czym chłopiec mruga oczami, jakby się właśnie obudził.

      Gramoli się z ziemi jak bokser na ringu trafiony sierpowym. Spoglądają po sobie, nic nie rozumiejąc. Szelesty cichną, krzaki i drzewa przestają się ruszać. Wraca spokojna wiosenna noc w górach. Ogień znów zaczyna się palić. „Już po wszystkim” – myślą. Ogarnia ich odprężenie.

      – Jezus Maria! – mruczy Kazik, zerkając na ognisko – Ale miałem pietra!

      – Władek, co ci się stało, do cholery? – wtrąca się Franiu. – Zemdlałeś ze strachu?

      Mały milczy, przecierając oczy. Z zażenowaniem spoglądają na portki Genka. Ten nadal się trzęsie.

      – Uff – wzdycha Kazik. – Dobrze, że to się już skończyło.

      – Co za kretyński pomysł! – mruczy Franio. – Co się stało? Możesz mi to wyjaśnić?

      – Spójrz – Kazik wskazuje skołowanego malca i Genka w zeszczanych spodniach.

      „Nie tak miało być” – myśli. Ale nie ma już wyjścia, musi doprowadzić plan do końca, a jest pewien, że nie zostało już wiele czasu.

      – Dobrze, że jesteśmy bezpieczni – mruczy Genek, wstając z kręgu.

      – Nie wstawaj!

      Nie słyszą już tego jednak. Noc rozdziera potworny huk. Dzieje się to, co Genek przed chwilą widział w myślach: nieznana siła odrywa mu oba ramiona, a jego ciało w mgnieniu oka staje się żywą pochodnią. Władeczek leży na ziemi z roztrzaskaną czaszką. Nad ich głowami rozpędza się wiatr. Las dziko tańczy pomiędzy płomieniami, strzelającymi na kilka metrów. Drzewa wirują w szaleńczej karuzeli.

      Kazik i Franek rzucają się do ucieczki. Pędzą na oślep, byle dalej. Chwilę potem na ziemię spadają pierwsze krople deszczu. Granatowe niebo przecinają błyski, grzmoty przewalają się z potwornym echem przez doliny. Chłopcy w ciemnościach przewracają się, ranią, obijają o pnie. Tych, którzy zostali na szczycie, na zawsze otacza ciemność.

      13

      Pióra przelatujących nad nimi gołębi cicho świszczą. Na horyzoncie dym wolno unosi się białymi kłębami w lepkim powietrzu. Dobiegają ich krzyki dzieci,