Przekleństwo nieśmiertelności. Marek Dobies

Читать онлайн.
Название Przekleństwo nieśmiertelności
Автор произведения Marek Dobies
Жанр Крутой детектив
Серия
Издательство Крутой детектив
Год выпуска 0
isbn 978-83-947286-1-8



Скачать книгу

o szare linoleum. Zastanawiał się, kto tak naprawdę jest jego przyjacielem, a kto wrogiem? Życie nauczyło go nieufności. Musiał zdać się na intuicję, choć i ona nie raz go zawiodła. Ale skąd miał wiedzieć, komu powierzyć swój los: człowiekowi czy instytucji? Gotów był rzucić monetą, nie mając wystarczających przesłanek, by podjąć racjonalną decyzję. Emocjonalnie zwracał się ku kobiecie, która deklarowała, że chce dać mu wolność, jednak z drugiej strony, jeśli prawdziwe były słowa gerontologa, narażał się na poważne niebezpieczeństwo. Może nawet to Marta była narzędziem w rękach tych, co czyhają na jego życie…

      Włączył telewizor zamocowany na wysięgniku. Spojrzał na złoty zegarek na swoim bladym, owłosionym nadgarstku i położył się, formując wpierw poduszkę, którą wsunął sobie pod głowę. Zaczął przerzucać kanały. Dźwięk drażnił go, więc wyciszył telewizor. Oglądał nieme obrazy, obawiając się, że zaśnie. Co kilkadziesiąt minut wstawał, spacerował po swoim więzieniu, otwierał okratowane okno i wdychał wiosenne powietrze, które niosło odgłos przejeżdżających pobliską ulicą pojazdów. Na ekranie telewizora migotały kolorowe obrazy. Nie przyciągały jednak jego uwagi. Mózg Jakuba nie rejestrował ich, tylko puszczał w niepamięć, ledwie pojawiły się na siatkówce jego oka.

      Około wpół do drugiej senność minęła mu zupełnie. Wkrótce zaczął nawet odczuwać narastające podniecenie. Wyłączył telewizor i próbował czytać gazetę, na jego prośbę codziennie dostarczaną mu przez niemłodą pielęgniarkę wraz ze śniadaniem, lecz przebiegał tylko oczami tytuły, nie mogąc skupić się na treści. Wiedział, że trudność ta nie była wywołana jednie przez ekscytację ucieczką. Działo się tak od dawna. Wystarczyło, że przeczytał dwa zdania i już wiedział, co to za historia, już kojarzył dziesiątki podobnych sytuacji i zdarzeń, znanych mu z innych tekstów. Te małe, czarne literki, jak mrówki z mozołem niosące widomości z kraju i ze świata, ciekawostki i fakty, nie intrygowały go swym sensem, jak dawniej. Prasowe wiadomości nie potrafiły go już niczym zaskoczyć. Nie były w stanie nawet zaciekawić. Były takie same jak w innych gazetach, takie same jak przed dziesiątkami lat. Różniły je tylko nazwiska, miejsca i daty.

      Porwał gazetę na kawałki, wziął poduszkę i ułożył ją pod drzwiami; potem podpalił papier, od którego zajęła się poszewka, a za chwilę, z większym trudem niż przewidywał, biała włóknina w jej wnętrzu. Drzwi okopciły się, lecz ogień niechętnie się rozprzestrzeniał i wydawało się, że nie zdoła w porę wzniecić płomienia, który byłby widoczny z korytarza. Z tlącej się poduszki unosił się tylko rzadki, lecz drażniący gardło dym. Dorzucił do swojego ogniska kilka zmiętych gazet i wreszcie pojawiły się spore języki ognia, a farba na drzwiach poczęła pęcznieć i skwierczeć.

      Przerwał zabawę w podpalacza, gdy usłyszał szybkie kroki na korytarzu, a potem odgłos zwalnianego zamka. Pchnął drzwi mocno. Wypadł z pokoju i zobaczył, że Marta zakrywa twarz dłonią, a spomiędzy jej palców kapie krew. Zawahał się na moment, przerażony wyrządzoną jej krzywdą, lecz widząc zachętę w oczach kobiety, pchnął ją na ścianę. Odbiła się od brązowej lamperii, i bezbronna, przysiadła na podłodze. Ruszył biegiem do klatki schodowej, nie oglądając się za siebie, następnie w dół ku piwnicy. Jego sala znajdowała się na drugim piętrze czterokondygnacyjnego budynku pochodzącego sprzed pierwszej wojny światowej. Drzwi na wyższe piętra były zamknięte na głucho, przepasane metalowymi antabami, tak samo jak te w korytarzach, oddzielające to skrzydło szpitala od innych oddziałów. Schody wiodły do wejścia od frontu, gdzie swoje pomieszczenie miała ochrona, i do piwnicy. Przemknął do podziemi, po czym odnalazł wyjście na tył szpitala. Stare, solidne drzwi pokryte spękaną farbą przy jego poprzedniej próbie ucieczki okazały się zamknięte. Przy okazji dowiedział się, że ich otwarcie jest sygnalizowane w dyżurce ochrony. Nacisnął ciężką, mosiężną klamkę. Tym razem ustąpiły nadspodziewanie łatwo. Wybiegł na asfaltowy plac, na którym stał tylko jeden samochód. Wcisnął pilota, a niewielki czerwony mercedes odpowiedział mrugnięciem kierunkowskazów. Wsiadł, odpalił auto i odjechał, nim ktokolwiek zdążył ruszyć jego śladem. Skierował się na północ opustoszałą ulicą. Gdy minął ostatni z zespołu szpitalnych budynków, dogoniło go odległe wycie strażackiej syreny.

      Przez chwilę krążył pod szarzejącym niebem wymarłymi uliczkami Naramowic, szukając wśród nowych apartamentowców mieszkania Marty. Odnalazł czteropiętrowy blok, zaparkował w rzędzie aut, równie nowych jak pobliskie budynki, i wysiadł, czując chłód poranka kąsający zimnymi powiewami wiatru jego ciało okryte jedynie cienkim materiałem szpitalnej piżamy. Poszedł do windy i wjechał na przedostatnie piętro. Nie zauważył nikogo i nikt nie zobaczył jego. Złota tabliczka na drzwiach z napisem: Marta Fliegel, upewniła go, że dobrze trafił. Nie znał nazwiska hematolog. Ujrzał je po raz pierwszy. Chwilę gmerał przy zamkach, nim wszystkie trzy ustąpiły i ukradkiem, jak włamywacz, wślizgnął się do mieszkania.

      Światła przed blokiem jeszcze nie pogasły, więc apartament wypełniał ciepły półmrok, i zapachy tego obcego wnętrza, a wśród nich znajoma nuta perfum, którymi Marta pachniała wieczorem. Na tym tle jeszcze mocniej odczuł szpitalną woń swojego ubrania, pomieszaną z dziwnym, nieprzyjemnym odorem, może lęku…? Nie miał odwagi zapalić światła. Zresztą nie potrzebował go, żeby dotrzeć do krawędzi miękkiej kanapy z dwiema ogromnymi poduchami. Zrzucił kapcie i położył się na plecach. Zamknął oczy, czekając na sen albo nadejście świtu. Ale żaden z nich długo nie nadchodził.

      W końcu jednak zdrzemnął się, a gdy się przebudził, dzień był już w pełni. Przestronny apartament wypełniało mdłe światło przesiane przez równą warstwę chmur. Ścienny zegar w aluminiowej oprawie wskazywał ósmą dziesięć.

      Wstał i poszedł do łazienki. Wziął prysznic. Korzystając z pachnących kwiatowo żelu i szamponu, zmył z siebie woń szpitala, potem rozejrzał się po łazience. Brakowało w niej jakichkolwiek śladów mężczyzny: maszynki do golenia, drugiej szczoteczki do zębów, czy płynu po goleniu, co świadczyło, że Marta Fliegel była zagorzałą singielką albo pracoholiczką. Dobrze zaopatrzona lodówka mówiła zaś o niej, że lubi sobie podjeść… a może tylko uzupełniła zapasy ze względu na niego…? Człapiąc po mieszkaniu w kapciach i ręczniku kąpielowym owiniętym wokół bioder, rozglądał się za ubraniem, które mogłoby zastąpić jego pasiastą piżamę. Znalazł je łatwo w ogromnej szafie zabudowanej we wnęce w sypialni. Kobieta nic mu o tym nie wspomniała, (być może wyleciało jej to z głowy) ale przygotowała dla niego nowiutki, zapakowany w pokrowiec trzyczęściowy, szary garnitur rozmiar pięćdziesiąt, pasujące na jego stopy wiedenki, czarne skarpety, bawełnianą koszulę w delikatną kratkę i granatowe bokserki. Pomyślała o wszystkim, choć czasu miała niewiele. A może planowała to od dawna…? Do kliniki przychodził przecież dobrowolnie przez prawie trzy tygodnie i nawet gdy on nie wiedział o jej istnieniu, ona dobrze znała jego personalia. Miała przecież dostęp do jego karty pacjenta i wyników robionych mu badań. Wiedziała o nim wiele. Nawet jakiego rozmiaru buty nosi… Ta myśl zaniepokoiła go, lecz zignorował ją jak ignoruje się uwagę kogoś, na kogo opinii nam nie zależy.

      Ubrał się przed lustrem zajmującym całe drzwi szafy. Wprawdzie garnitur nie leżał na nim jak te, które zwykł nosić, zwłaszcza przed wojną – szyte na miarę z najlepszych tkanin, jakie sam przez wiele lat sprowadzał ze Szkocji i Anglii, a buty lekko uwierały, mimo że były niezłej marki. Uznał, że wygląda przyzwoicie. O niebo lepiej niż w za dużym szpitalnym uniformie.

      Poszedł do kuchni, gdzie zrobił sobie kawę i kanapki.

      Teoretycznie był wolny, a jednak nie miał poczucia wolności. Wręcz przeciwnie, prześladowało go wrażenie, jakby z jednego więzienia trafił do kolejnego – o mniejszym rygorze, ale w takim samym stopniu odbierającego mu prawo do własnego życia. Bo własne życie utracił osiem dni temu… Nie, utracił je znacznie wcześniej. Zaczęło wymykać mu się spod kontroli, gdy po raz pierwszy został zwabiony do poznańskiej kliniki pod pozorem zrobienia badań związanych z wprowadzeniem do sprzedaży