Old Surehand t.1. Karol May

Читать онлайн.
Название Old Surehand t.1
Автор произведения Karol May
Жанр Приключения: прочее
Серия
Издательство Приключения: прочее
Год выпуска 0
isbn 978-83-7623-958-3



Скачать книгу

rzekę, to jasne.

      – Tak. Zauważą to, lecz nie tak rychło, jak sądzicie. Na razie muszą się mieć dobrze na baczności. Przepłynąć rzeki nie mogą – to zbyt ryzykowne – a cóż z tamtego brzegu zobaczą? To za daleko, a zresztą nasi ludzie, gdybyśmy tu zostali, nie tkwiliby w otwartym polu, lecz obserwowaliby ich z ukrycia. Trzeba pomyśleć o jednej jeszcze ewentualności. Czy wiecie, co mam na myśli?

      – Ja? Hm, nie. Ale chciałbym wiedzieć, czy Old Surehand domyśla się, co to za ewentualność.

      Olbrzym poklepał Old Wabble’a po ramieniu i rzekł z uśmiechem zadowolenia:

      – Chcecie mnie przeegzaminować, staruszku? To zabawne!

      – Cieszę się bardzo, że was to nie obraża, lecz bawi. Gdy się słyszy Old Shatterhanda, z jaką pewnością się wypowiada, można by sądzić, że jest wszechwiedzący. Cóż więc dziwnego, że chciałbym się dowiedzieć, czy Old Surehand także coś wie?

      – Mogę wam zrobić tę przyjemność. Wiem także coś niecoś.

      – Na przykład?

      – Trzecia ewentualność, którą Old Shatterhand ma na myśli, jest następująca. Czerwonoskórzy zechcą się przekonać, czy obsadziliśmy rzeczywiście ten brzeg. Nie będą mogli podpatrzyć nas z daleka ani przejść rzeki na przestrzeni, na której według nich będziemy stali. Pójdą więc dużo dalej, przepłyną tam rzekę i zakradną się brzegiem, aby odnaleźć nasze straże.

      – A jeśli ich nie znajdą, sir?

      – Wtedy się przekonają, żeśmy odeszli, wystrychnąwszy ich na dudków.

      – Ale potem przecież nastąpi to, o czym mówiłem. Pojadą za nami i napadną na nas – rzekł Old Wabble.

      – Tego musimy się rzeczywiście spodziewać – przyznał Old Surehand.

      Dowiódł, że zrozumiał mnie z niezwykłą bystrością, ale nie mogłem się zgodzić z jego ostatnimi słowami. Zaoponowałem więc:

      – Nie, tego nie musimy się spodziewać, Mr Surehand. To zupełnie niemożliwe, żeby czerwonoskórzy doścignęli nas do wieczora. Można to obliczyć. Mamy teraz wedle słońca dokładnie godzinę dziewiątą przed południem. Godzina upłynie, zanim Komancze, którzy tu byli, dojdą do Saskuan-kui. Będą musieli zdać sprawę wodzowi, i, oczywiście, wysłuchać jego wyrzutów. Potem nastąpi narada, która nie skończy się tak prędko.

      – Tak, sir, macie rację. Powiedzmy, że na sprawozdanie i naradę potrzeba będzie dwu godzin.

      – Dobrze. Będzie zatem dwunasta. Zanim tu przybędą, będzie pierwsza. Obsadzą brzeg w górę i w dół – znowu godzina, a zatem druga. Potem pójdą na zwiady, aby w górze lub w dole przepłynąć przez rzekę. Ile czasu zużyją, aby przeprawić się na tę stronę? Przynajmniej godzinę. Będzie więc już trzecia. Następnie będą się skradali wzdłuż brzegu, co muszą robić bardzo powoli. Ile czasu stracą na bezowocne przeszukanie całego brzegu?

      – Pewnie ze trzy godziny.

      – Powiedzmy, że tylko dwie; będzie więc piąta. Teraz znowu narada i wyznaczenie ludzi, którzy pójdą naszym tropem. Pościg będzie się także odbywał bardzo powoli, gdyż czerwonoskórzy muszą się liczyć z tym, że nie opuściliśmy wcale tych stron, lecz zakreśliliśmy łuk, żeby ich zmylić i zaskoczyć z drugiej strony. Liczę, że znów upłynie godzina, zanim Komancze przekonają się, że odeszliśmy na dobre. Kiedy zatem zacznie się właściwy pościg, będzie już godzina szósta, czyli że jeśli teraz wyruszymy, zyskamy dziewięć godzin. Czy wobec tego zdołają nas doścignąć?

      – Pshaw! W żaden sposób!

      – Zobaczą najwyżej nasze ślady, które zostawimy w czasie pierwszych dwu godzin. Potem się ściemni, a jutro nie odnajdą już tropu i nie dowiedzą się, dokąd pojechaliśmy. Jeśli więc teraz przez dwie godziny będziemy jechali na zachód, a oni pójdą za nami, będą pewni, że wracamy tam, skąd przybyliśmy. Tym bardziej że wierzą, iż przyjechaliśmy tylko dla uwolnienia was i osiągnąwszy cel, odjechaliśmy z powrotem. To musi ich uspokoić. Czy jesteście innego zdania, Mr Surehand?

      – Obliczenie wasze jest bardzo słuszne – zgodził się myśliwy, dodał jednak w zamyśleniu – ale mimo wszystko nieobsadzony brzeg może ich naprowadzić na właściwą myśl, że wypłataliśmy im figla.

      – Mogą na to wprawdzie wpaść, ale nie odgadną, w jakim celu zostali wyprowadzeni w pole. Nie przyjdzie im do głowy, że zawróciliśmy – będą pewni, iż opuściliśmy rzekę tak szybko tylko dlatego, aby podczas ich daremnych poszukiwań zyskać sporo na czasie i ujść pogoni. Co innego, gdyby przeczuwali, że wiemy, dokąd zmierzają!

      – Tego nie przeczuwają, macie słuszność. Jeśli teraz wyruszymy, będziemy mogli skręcić już za dwie godziny i Komancze tego nie dostrzegą.

      – Nie możemy, niestety, napoić teraz koni. Indianie zobaczyliby to i wywnioskowali, że mamy zamiar odjechać. Ale wkrótce dotrzemy nad wodę, gdyż nie pojedziemy drogą, którą przybyliśmy tutaj, lecz skierujemy się do rzeczki. Z jej biegiem jechali dwaj zwiadowcy Komanczów. Nie zwlekajmy dłużej, czas na nas!

      Ruszyliśmy wzdłuż brzegu, starając się, aby między nami a rzeką było jak najwięcej zarośli. W ten sposób nie mogli nas dostrzec ewentualni szpiedzy po drugiej stronie.

      Dojechawszy po godzinie do ujścia wspomnianej rzeczki, skręciliśmy w jej dolinę i po napojeniu koni ruszyliśmy w górę rzeki.

      Podczas jazdy nie mogłem, niestety, rozmawiać wyłącznie z Old Surehandem, ponieważ zaprzątały mnie jeszcze inne sprawy. Opowiadanie Old Wabble’a o okropnościach Llano Estacado wywarły na słuchaczach wielkie wrażenie. Zaledwie opuściliśmy bród, zaczął im dalej opisywać pustynię. Ponieważ wtrąciłem także parę uwag, poproszono mnie, abym i ja coś na ten temat opowiedział. Uczyniłem to z wielką przyjemnością i niebawem zauważyłem z cichym zadowoleniem, że słowa moje odniosły zamierzony skutek. Nasi towarzysze wyraźnie poczuli się nieswojo i wyglądali na zamyślonych. Nie powiedzieli wprawdzie ani słowa, ale na ich twarzach malowała się obawa. Rzucali na siebie spojrzenia, które zdradzały ich myśli.

      Chcąc się pozbyć tych ludzi, musiałem działać szybko. Najlepiej nadawała się do tego chwila, kiedy po dwugodzinnej jeździe mieliśmy zboczyć z dotychczasowego kierunku. Przez cały prawie czas jazdy w górę rzeczki opowiadałem dalej, nie przesadzając bynajmniej, po czym opuściłem towarzyszy, by dać im możność porozumienia się bez świadków. Dyplomacja ta doprowadziła do zamierzonego celu. Skupili się i zaczęli szeptać między sobą. Widziałem, jak jeden drugiego namawia i zachęca, i domyślałem się, o co im chodzi.

      Wiedziałem, że niebawem dojedziemy do potoku, uchodzącego z lewej strony do rzeczki. To miejsce nadawało się doskonale, aby skręcić w przeciwną stronę, gdyż potok dawał sposobność ukrycia śladów. Zatrzymałem się więc, wyprzedziwszy nieco innych, i rzekłem:

      – Moi panowie! Dwie godziny upłynęły. Nie mamy już powodu jechać dalej na zachód. Czy zgadzacie się ze mną?

      Old Surehand, Old Wabble, Parker i Hawley przytaknęli, ale reszta milczała w zakłopotaniu. Zaczęli trącać się łokciami, a wreszcie najodważniejszy z nich, niejaki Wren, postanowił odpowiedzieć, lecz bojąc się protestów z naszej strony, rozpoczął układy, zwracając się do mnie z zapytaniem:

      – Czy byliście już kiedy w Paso del Norte, sir?

      – Kilka razy – odrzekłem.

      – Ile czasu potrzeba, aby się tam dostać?

      – Kto zna dokładnie drogę i ma dobrego konia, może tam dotrzeć w ciągu pięciu lub sześciu dni. Czemu pytacie