– O tak, świetnie. Bierzmy się za następną, koledzy – rzucił Padlina.
Pomknęli w kierunku kolejnej wieżyczki, która znajdowała się w połowie kadłuba okrętu, ale zwolnili, gdy zobaczyli kłębiące się roje obcych myśliwców. Zdaje się, że na nich czekały.
– Świetnie – zaczął Volz. – Nic z tego, ale…
Padlina nie dał mu dokończyć, przyśpieszył i pomknął prosto w chmarę wrogów. Otworzył ogień z okrzykiem:
– Ju-huu!
– Ostrożnie, Padlina, bo mokra plama z ciebie nie zostanie – ostrzegła Strzała. – Chcesz dostać nową ksywę?
– Moja mała, myślisz, że za co dostałem pseudonim? Już jestem padliną armatnią. Cała naprzód, skurwiele!
Pognał w najliczniej stłoczoną hordę i rozdarł ją na strzępy. Sporo pocisków trafiło w skrzydła i ogon jego myśliwca, ale uszkodzenia nie były poważne, bo pilot wciąż robił zwroty i nie przestawał strzelać. Chojrak zaklął i ruszył mu z odsieczą, a Strzała nie pozostawała w tyle.
Myśliwiec Volza zadrżał po trafieniu. I jeszcze jednym. Szlag, to chyba była jego ostatnia walka.
– Dostałam! – wrzasnęła Strzała w słuchawkach. – Tracę sterowność…
Chojrak dostrzegł dwa obce myśliwce, które ruszyły prosto na nią, ale nie mógł jej pomóc, jego też ścigało kilku wrogów.
Wiedział, że i jego, i ją czeka śmierć.
Kątem oka podchwycił błysk metalu, potem działka plunęły ogniem. Myśliwiec nie miał prawego skrzydła i Volz zastanawiał się, jak pilotowi udaje się utrzymać sterowność podczas wykonywania beczki, która pozwoliła mu dostać się na ogon Strzały, żeby ją osłonić. Zaraz potem myśliwiec wycelował lufy działek prosto w Chojraka. Porucznik opadł niżej, żeby zejść z linii. Dwie ścigające go jednostki obcych eksplodowały.
– Gorąca impreza, co? – rozległ się głos Pif-Pafa. Chojrak westchnął z ulgą. Obaj bracia mimo wszystko żyli, choć wydawało się, że nie mają szans.
– Mówiłem, żebyś nie latał jak mój brat – rzucił Padlina, który wyrwał się z chmary wrogów i wypuścił drugą torpedę w wieżyczkę. Wybuch zmiótł ją z kadłuba.
Czwórka pilotów zawróciła do następnego celu.
– Gdzie jest „Wojownik”, do cholery? – zaniepokoiła się Strzała.
Chojrak zerknął na swoje odczyty. Macierzysty okręt rzeczywiście zniknął. Tylko kilkanaście jednostek floty z Nowego Dublina i wszystkie ocalałe myśliwce „Wojownika” atakowały pięć dużych jednostek Roju, które pozostały na polu bitwy.
ROZDZIAŁ 10
Sektor Eyre, Nowy Dublin
Mostek OZF „Wojownik”
Kapitan Granger zerwał się z fotela. Ten obcy na ekranie – bo na pewno nie człowiek, choć mówił jego językiem – stawiał żądania. Granger musiał działać. Albo przynajmniej grać na zwłokę, aż uda mu się ustalić, z kim ma do czynienia.
– Z kim rozmawiam?
Brak odpowiedzi. Stwór dalej wpatrywał się w niego z ekranu. Miał kocie oczy, których źrenice rozszerzały się i zwężały. Stwór powoli i groźnie obnażył żółte spiczaste zęby, którymi chyba mógłby odgryźć człowiekowi głowę.
– Kim jesteś? To jest terytorium należące do Ziemi i ta planeta znajduje się pod naszą ochroną. Doradzam…
– Przestańcie atakować naszego sprzymierzeńca – przerwał Grangerowi obcy. – I odejdźcie. Macie… – zastanowił się, jakby dobierając słowa – sześćdziesiąt sekund.
Granger popatrzył na niego, po czym nacisnął przycisk na komunikatorze.
– Z admirałem Azbillem. Już.
Chorąży Prucha kiwnął głową i nerwowo wywołał kogoś przez mikrofon. Zaraz potem z głośnika na stanowisku Grangera dobiegł głos admirała. Granger skinął na podwładnego, aby ten wyciszył połączenie z obcym.
– Admirale, widzisz to?
– Tak, Tim – odparł Azbill. – Rosjanie w maskach?
– Nie, to wszystko wydaje się autentyczne. Okręty wyglądają całkowicie obco. – Spojrzał na stanowisko taktyki, a wszyscy pracujący tam specjaliści bezradnie rozłożyli ręce. – Nic o nich nie wiemy. A wy?
Azbill odchrząknął.
– Nic.
Granger spojrzał na zegar odmierzający czas na głównym ekranie. Zostało niecałe dwadzieścia sekund. Za dwadzieścia sekund przekonają się, czy te nowe okręty rzeczywiście są tak groźne, jak się wydaje. Przymierze z Rojem? Nie mieściło się to w głowie. Jeżeli to prawda, cała strategia ZSO mogła się okazać diabła warta.
– Admirale, trzeba przestać ostrzeliwać ten okręt Roju. Musimy się dowiedzieć, czego oni chcą, kim są i co tu robią.
Azbill zaklął, ale zaraz się opanował.
– Dobrze. Wyślę wiadomość do „Galwaya”. Jesteś najbliżej, wykonaj pełne skanowanie. Kompletny zakres na wszystkich częstotliwościach, skan neutronowy i monitorowanie metaprzestrzenne. Pełna analiza. Musimy się dowiedzieć, z czym mamy do czynienia.
Granger skinął głową. Zerknął na porucznika Diaza, aby upewnić się, że zespół taktyczny przeprowadzi zarządzone przez admirała skany, po czym ruchem ręki kazał włączyć z powrotem dźwięk na kanale łączności z obcym.
Spojrzał na humanoidalnego gada na ekranie.
– Wykonaliśmy polecenie. Nie atakujemy już okrętu Roju.
Obcy spojrzał w bok, prawdopodobnie na kogoś, aby uzyskać potwierdzenie, a potem położył dłonie przed sobą na blacie.
– A teraz odlećcie.
– Najpierw chcę wiedzieć, kim jesteście i skąd się wzięliście. – Granger zdawał sobie sprawę, że uzyskanie przydatnych informacji ze skanów zajmie co najmniej kilka minut. Musiał grać na zwłokę.
– Przybyliśmy pomóc naszemu sprzymierzeńcowi. Nie ma znaczenia, kim jesteśmy.
– Ma znaczenie, ponieważ znajdujecie się w naszej przestrzeni. Jesteście tu gośćmi i zatajacie swoją tożsamość przed gospodarzem. To nieuprzejme. – Granger nie potrafił odczytać emocji z wyrazu twarzy gadopodobnego, ale wydawało mu się, że jego rozmówca się skrzywił.
– Gośćmi? Nie jesteśmy waszymi gośćmi, tylko przeciwnikami. Jesteście wrogami naszego sprzymierzeńca. Valarisi to nasi przyjaciele od… czasu. Od długiego czasu, od zawsze. Poddajcie się im, jeśli macie dość rozwagi. Opierajcie się dalej, a zostaniecie zniszczeni.
Valarisi? Tak nazywał się Rój? Dziwne, że przez siedemdziesiąt pięć lat ludzie nie poznali nawet imienia swojego wroga.
– A wy? Jak się nazywacie?
– Jesteśmy Dolmasi. Z Konkordatu Siedmiu. Pierwsi sprzymierzeńcy i przyjaciele Valarisi.
Granger podrapał się po brodzie.
– Konkordatu Siedmiu? Co to takiego? Jest więcej cywilizacji niż Dolmasi, które przyjaźnią