Название | Star Force. Tom 1. Rój |
---|---|
Автор произведения | B.V. Larson |
Жанр | Зарубежная фантастика |
Серия | |
Издательство | Зарубежная фантастика |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-65661-19-7 |
Kiedy już opanowałem się przynajmniej na tyle, że odzyskałem zdolność ruchu, wybiegłem z domu. Na ganku dołączyła do mnie Kristine. Razem przyglądaliśmy się statkowi i jego wężowemu ramieniu, trzymającemu Jake’a. Nadal nie krzyczał, ale widziałem, że się szamocze, więc wtedy jeszcze żył. Na naszych oczach znikł wewnątrz okrętu.
Kris patrzyła na to z otwartą buzią, w której błyszczał aparat na zęby. Mrugała nieprzytomnie. Była przerażona.
– Co robić, tatusiu? – spytała.
– Wsiadaj do samochodu – poleciłem jej.
– Ale Jake…
– Wszystko będzie dobrze, ja to załatwię – obiecałem. Nie miałem pojęcia, jak zrobić taki cud, ale zamierzałem przynajmniej spróbować. Wbiegłem do domu, zabrałem z niego kluczyki i remingtona dwunastkę wraz z pudełkiem nabojów. Miałem zamiar odstrzelić wysięgnik albo w ostateczności ostrzelać sam statek. Co innego mogłem zrobić?
Nim udało mi się wrócić przed dom, musiałem jeszcze wybić siatkowe drzwi, które same się zatrzasnęły. Po prostu walnąłem w nie pięścią, a słaby aluminiowy zatrzask oderwał się od futryny z jękiem pękającego drewna. Kristine siedziała w samochodzie. Wyglądała przez okno od strony pasażera i strasznie się bała. „Jake byłby wściekły, gdyby dowiedział się, że jego siostra usiadła z przodu” – pomyślałem. W takich chwilach różne myśli przelatują człowiekowi przez głowę. Był starszy, a tradycja rodzinna, pielęgnowana od niepamiętnych czasów, nakazywała, by z przodu, obok taty, zasiadało zawsze najstarsze dziecko.
Załadowałem remingtona. Wyszedłem na żwirowy podjazd, zadarłem głowę, spojrzałem na statek. Jake i trzymające go ramię znikły, mimo to nie przerwałem ładowania. Okręt nie poruszył się, więc może zdołam jakoś skłonić jego załogę, żeby mi zwróciła syna. Nic innego nie potrafiłem wymyślić.
Podniosłem broń do ramienia. W tej samej chwili w kadłubie od spodu pojawiła się plama. Zobaczyłem najpierw ją, a potem wypadającego przez nią Jake’a. Wylądował w poidle dla koni, a raczej na pół w poidle, na pół poza nim. Upadek złamał mu kręgosłup, ale chyba nie żył już, kiedy go wyrzucano. Podbiegłem do niego, dławiąc się szlochem. Kristine krzyczała cienko. Słyszałem jej wrzask, stłumiony przez zamknięte drzwi i okna samochodu.
Mój chłopiec… Mój chłopiec leżał bezwładnie, patrząc na mnie spod wody. Ciało miał wygięte pod nieprawdopodobnym kątem, przełamane na stalowej krawędzi koryta. Krew była dosłownie wszędzie. Wypatroszono go, a potem wypchnięto ze statku.
Strzeliłem w górę. Nie było to szczególnie mądre, ale nic mnie to już nie obchodziło. Zostawiłem Jake’a i potykając się, podbiegłem do samochodu. Najwyższy czas uciekać.
To właśnie wtedy po raz pierwszy miałem okazję obejrzeć sobie dokładnie to wężowe ramię. Znów ześlizgnęło się w dół, ku ziemi, przebiło okno samochodu od strony pasażera i złapało moją córkę. Walczyła, próbowała się oswobodzić. Udało się jej otworzyć drzwi kierowcy, przepełzła po siedzeniu, ale ramię owinęło ją w pasie i pociągnęło z powrotem.
Wymierzyłem w czarną mackę. Strzeliłem po raz drugi. Zobaczyłem kilka pomarańczowych iskierek, jakbym trafił w metal. Poza tym nic, żadnego widocznego efektu.
Biegłem ratować córkę, ale nie zdążyłem.
Kristine czepiała się kierownicy z rozpaczliwą siłą. Tej siły starczyło jej jednak może na sekundę. Została dosłownie wyrwana z samochodu. Krzyczała przeraźliwie, unoszona do statku.
Widziałem tę plamę – miejsce, w którym znikła. Obejrzałem spód kadłuba, jak szalony obiegłem dom, pomyślałem, że mogę strzelać, ale zaraz uświadomiłem sobie, że przecież mogę trafić swoje dziecko. Pewnie udałoby mi się wskoczyć do samochodu albo pobiec na pole kukurydzy, ale myśl o ucieczce nawet nie postała mi w głowie.
Zresztą zaraz przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie. Ciało Kristine wypadło z otworu, koziołkując w powietrzu, i uderzyło w dach domu. Od razu wiedziałem, że siła upadku zmiażdżyła ją, że moja córeczka nie żyje, ale i tak się do niej wspiąłem. Wlazłem na pojemniki na śmieci, stamtąd na chwiejne ogrodzenie… Donna kazała mi je naprawić, męczyła mnie o to aż do dnia śmierci, ale jakoś nie mogłem się za to zabrać… Z ogrodzenia miałem już tylko jeden krok na dach.
Podbiegłem po dachówkach. Twarz miałem mokrą, może od łez, a może od krwi? Nie jestem pewien. W tamtej chwili już orałem sobie skórę na twarzy paznokciami, więc mogła to być krew.
Kris leżała z otwartymi oczami, w których zastygł wyraz przerażenia. Nigdy nie zapomnę jej twarzy. Uczyniło mnie to mentalnie tak twardym jak nic innego w całym moim życiu.
Wtedy wężowe ramię dopadło również mnie. Zakradło się z tyłu, uniosło w powietrze. Nic mnie to nie obchodziło. Myślałem tylko o tym, żeby nie wypuścić broni, i to mi się udało. Zgubiłem jednak amunicję, prawdopodobnie kiedy biegłem do Jake’a.
Miałem broń, ale z niej nie korzystałem. Moją jedyną nadzieją było zrobienie dziury w czymś miększym od stali.
Znalazłem się w cichym pomieszczeniu, rozmiarów sypialni albo gabinetu lekarskiego. Nie za dobrze mi się wówczas myślało, obracałem się tylko, mierząc w ściany. Nie próbowałem znaleźć wyjścia. Ostatnie, co mnie wtedy obchodziło, to ucieczka. Wolność nie mogła mi się na nic przydać. To, na czym mi naprawdę zależało, odeszło na zawsze. Myślałem wyłącznie o zemście. Nie powiem, żebym był spokojny, nic z tych rzeczy, ale zimny w środku – owszem, to tak.
Kiedy teraz o tym myślę, wiem, że takie niezwykłe zachowanie uratowało mi życie. Część ściany znikła, jakby się po prostu rozpłynęła. Obca istota zrobiła pół kroku w przód.
Kosmita. Czegoś takiego na Ziemi nigdy nie było, o ile wiem. Gdyby odkryto coś podobnego w jakimś zapadłym kącie naszego globu, można by z tego zrobić interesujący film przyrodniczy. Obcy miał nieco ponad metr wzrostu. Cztery nogi zakończone racicami. Ale też ramiona i dłonie. No, może niedokładnie dłonie, raczej trzy przeciwstawne palce – to o wiele lepszy opis. Taka dłoń wyglądała jak trójnóg z kciuków. I jeszcze brzeszczoty, ale naturalne, wyrastające z głowy. Wyobraźcie sobie jelenia z nożami w miejsce rogów i dwiema dłońmi o trzech kciukach każda. Przypomniały mi istoty z greckiej mitologii… jak im było? Centaury? Pół ludzie, pół zwierzęta. Tylko że ten centaur wyglądał prawie całkiem jak zwierzę z dziwacznymi rękami.
Przyjrzał mi się oczami, w których czaiło się coś w rodzaju inteligencji. Mogłem się tylko modlić, by był jednym z tych, co prowadzą okręt, bo przecież chciałem się zemścić. Ruszył w moją stronę, może oczekiwał, że się cofnę? Nie wiem. W każdym razie nie byłem w nastroju do współpracy. Na jego rogach widziałem ślady krwi. Podejrzewałem, że była to krew moich dzieci.
Zrobił drugi, zdecydowany krok. Opuścił rogi, mierząc nimi prosto we mnie. Dalej się nie posunął, bo go załatwiłem. Już nie miałem wątpliwości co do krwi, bo ta na rogach była całkiem świeża. Okazało się, że najtrudniejsze to przestać strzelać, nawet po tym, kiedy „centaur” wreszcie padł. Zdołał mnie drasnąć, owszem – tylko raz, był szybszy i twardszy, niż na to wyglądał – ale nawet nie poczułem skaleczenia.
Przestałem strzelać. Usłyszałem coś, obróciłem się szybko. Aaaa… Pojawił się jeszcze jeden. Nie czekał nie wiadomo na co. Nacisnąłem spust, kiedy tylko zaszarżował, strzał oderwał mu jedną z dziwnych trzypalczastych dłoni, a potem usłyszałem kliknięcie. Opróżniłem magazynek. Centaur czy