Star Force. Tom 5. Stacja bojowa. B.V. Larson

Читать онлайн.
Название Star Force. Tom 5. Stacja bojowa
Автор произведения B.V. Larson
Жанр Зарубежная фантастика
Серия
Издательство Зарубежная фантастика
Год выпуска 0
isbn 978-83-65661-34-0



Скачать книгу

drużyny.

      Prawie przyznałem mu rację, ale pokręciłem głową.

      – Pełny lądownik. Potrzebuję realnych warunków bojowych. Chcę setkę w pełnym oprzyrządowaniu. Jeśli to ma nie zadziałać, chcę wiedzieć o tym teraz, a nie w środku operacji.

      W końcu mój sztab się zgodził i zakończyliśmy spotkanie. Godzinę później ponownie byłem na pokładzie okrętu desantowego. Tym razem zrzut planowałem wykonać na biegunie północnym. Instalacje przeciwnika znajdowały się w mniejszej odległości i wiedziałem, że zostaniemy ostrzelani, ale to nie miało znaczenia. Chciałem jedynie sprawdzić, czy Centaury to wytrzymają. Zaraz po dotknięciu powierzchni mieliśmy wykonać w tył zwrot i wracać w przestrzeń, bez względu na stan pasażerów.

      W ostatniej chwili Sloan próbował dać Centaurom nieaktywną broń. Ochrzaniłem go i cofnąłem ten rozkaz.

      – To jest ćwiczenie z użyciem ostrej broni, marine – powiedziałem.

      Z kamiennymi twarzami lecieliśmy z nową grupą żołnierzy Centaurów. Nie wiedziałem, czy zdawali sobie sprawę, co stało się z pierwszą. Nawet jeśli tak, niewiele ich to chyba obchodziło. Gdy przychodziło do walki, byli skłonni do poświęcenia dla tabunu wszystkiego z wyjątkiem honoru.

      Tym razem zejście z orbity przebiegało jeszcze gorzej niż poprzednio. Nad rejonem bieguna północnego szalał sztorm. Nikt mi nawet o tym nie powiedział. Przypuszczałem, że oficerowie wiedzieli, iż nie odwołam operacji, tylko będę chciał dokonać testu w niesprzyjających warunkach. Może nawet uważali, że to mój celowy wybór. Tak czy inaczej, lecieliśmy.

      Nie zostaliśmy uderzeni przez jeden poryw wiatru, jak to miało miejsce ostatnim razem. Okrętem szarpało i podrzucało cały czas. Nie pomagały nawet stabilizatory. Czułem się, jakbym podróżował ekspresową windą w walącym się budynku.

      Obserwowaliśmy monitory. Centaury okazywały stres. Dreptały w miejscu i kopały się wzajemnie.

      – Może teraz powinniśmy im powiedzieć, żeby założyły kaptury i gogle – zasugerował Kwon. – Jesteśmy prawie na miejscu. Jeśli powariują, narobią wielu szkód.

      – Dziękuję za radę, sierżancie – powiedziałem.

      Spojrzał na mnie i kiwnął głową. Wszyscy wiedzieli, co oznacza takie stwierdzenie z mojej strony, jeśli nie towarzyszą mu natychmiastowe polecenia.

      Kwon odwrócił wzrok i mruknął coś.

      – O co chodzi, sierżancie?

      – Powiedziałem, że nadal jesteśmy Ryjami Riggsa.

      Uśmiechnąłem się.

      – To prawda.

      Zeszliśmy ostrym ślizgiem, zakończonym przyziemieniem. Najgorszy moment nastąpił na samym końcu, kiedy trzeba było wyrównać przy podejściu do lądowania. Centaury podążały za ruchem okrętu, jak pasażer motocykla. Nawet przy naszych stabilizatorach inercyjnych, wielu z nich trudno było ustać. Miały wytrzeszczone oczy i potrząsały głowami. Docierał do nas przekaz audio i wideo, słyszałem więc także okrzyki.

      – Wołają pana nazwisko, pułkowniku! – powiedział Kwon.

      – No pewnie – zaśmiałem się. Wokół mnie uśmiechała się reszta załogi. Żaden z Centaurów nie zginął. Żaden nie użył broni, raniąc i oślepiając towarzyszy. Były wystraszone, ale w jednym kawałku.

      Pozwoliliśmy im się rozładować i kilka minut pochodzić po lodzie, zanim wezwaliśmy ponownie na pokład. To także należało do testu. Czy po przetrwaniu lotu można będzie przekonać Centaury do powtórnego załadunku i lotu powrotnego?

      Odpowiedź brzmiała: tak. Obcy przepychali się, by wejść na pokład. Uśmiechnąłem się, widząc, że ich boki drżą, a z nosów unoszą się kłęby pary.

      – Musi być tam zimno – powiedziałem. – Spójrzcie, jak się spieszą z powrotem. A teraz proszę nas stąd zabrać, Miklos. Makrosy na pewno nas zauważyły. Wkrótce będą tu rakiety.

      Porucznik nie potrzebował dalszych zachęt. Wkrótce znów wzbijaliśmy się w górę. Powierzchnia planety zniknęła we mgle.

      Gdy wróciliśmy na orbitę, wszyscy byli we wspaniałych humorach.

      – Wiedziałem, że pan coś wykombinuje, pułkowniku – powiedział Kwon.

      Kiwnąłem głową, zastanawiając się, czy rzeczywiście był tego taki pewien. Wiadomo, że takie rzeczy zawsze mówi się w podobnych wypadkach, a ja czułem w całej grupie duże powątpiewanie na początku testu. Teraz, gdy wszystko się udało, łatwo było powiedzieć, że cały czas się we mnie wierzyło.

      Podejrzewałem, że po pierwszej porażce większość zwątpiła. Być może to właśnie czyniło mnie dowódcą. Ktoś taki podczas desperackiej wojny musi mieć odwagę podejmowania ryzyka, które może kosztować kogoś życie. Ten rodzaj decyzyjności i odpowiedzialności łączył się z posiadaniem własnego skrawka ziemi, której trzeba było bronić.

      Po zakończeniu testu skupiłem się na logistyce. Desperacko potrzebowaliśmy materiałów rozszczepialnych, niezbędnych do produkcji zestawów piechoty, oraz polimerów na przezroczyste dna lądowników. Zużyliśmy już wszystko, co tylko można, na satelitach Centaurów. Potrzebowaliśmy nowych dostaw.

      Patrząc na raporty z systemu, znaleźliśmy tylko jedno źródło zaopatrzenia, które nie leżało na żadnym ze światów stanowiących cel działań. Znajdowało się w okolicach gazowego olbrzyma, przy księżycach okrążających wielką planetę. Był to naturalny pierścień pyłu i odłamków. Prawdopodobnie powstał w wyniku zderzeń naturalnych satelitów dawno temu. Takie odłamki idealnie nadawały się do nanofabryki, która wolała małe kawałki. Wysłałem dwa okręty, czyli wszystkie siły, na jakie było mnie teraz stać, aby zebrały jak najwięcej fragmentów. Same pierścienie wyglądały bardzo efektownie i miałem nadzieję, że nie zepsujemy tego widoku. Chwilę później sam z siebie się śmiałem. Potrzebowałem materiałów, a piękny widok nie przedstawiał wartości porównywalnej z życiem.

      Źródło okazało się bardzo obfite. Wkrótce otrzymałem meldunki o ściągnięciu wielu ton surowców. Nie zmieniało to faktu, że mieliśmy opóźnienie. Początkowo żywiłem nadzieję na przeprowadzenie ataku w ciągu tygodnia, a ten czas już wydłużył się do miesiąca.

      – Dobre wieści, pułkowniku – oznajmił Marvin, wdrapując się za pomocą metalowych macek do mojego biura.

      – Chętnie posłucham dobrych wiadomości – powiedziałem, prostując się w fotelu.

      – Mam wideo z uderzenia rakiet. Czy mogę przerzucić je na pana system?

      Dałem mu pozwolenie i podczas gdy marszczyłem brwi, on pokazał mi widok z różnych satelitów na lodowy region, gdzie lądowaliśmy po raz pierwszy. Rakiety znikały w kłębach pary i zostawiały na lodzie kratery.

      – Nie wiem, co w tych uderzeniach pozytywnego? Mnie wydają się dość celne. Pokryły cały obszar. Widzę, że uderzenie poszło snopem, tak więc nawet gdybyśmy próbowali uciekać, nie wydostalibyśmy się ze strefy śmierci.

      – Dokładnie! – powiedział podekscytowany Marvin. – Coś panu pokażę.

      Przybliżył jeden z kraterów. Dla mnie wyglądał tak samo jak inne.

      – Nawet z przestrzeni jesteśmy w stanie uzyskać bardzo wysoką rozdzielczość. To zapis wykonany dziesięć minut po uderzeniu. Proszę zwrócić uwagę, że dzięki wiatrowi nie widać na nim dymu.

      – Tak, tak, Marvin. Ale o co ci chodzi?

      – Tutaj, widzi pan krawędź krateru? Przybliżmy ją jeszcze bardziej.

      Marvin