Początek. Дэн Браун

Читать онлайн.
Название Początek
Автор произведения Дэн Браун
Жанр Детективная фантастика
Серия
Издательство Детективная фантастика
Год выпуска 2017
isbn 978-83-8110-146-2



Скачать книгу

pozowanie na człowieka starej daty. Wiedział przecież doskonale, że Valdespino jest wyjątkowo dobrze poinformowany w zakresie najnowszych technologii i często ostrzega przed niebezpieczeństwami, jakie niosą.

      – Nie, księże biskupie, teoria gier jest działem matematyki badającym wzorce zachowania oraz przewidującym przyszłość na podstawie analizy procesów i zdarzeń.

      – Ach, tak. Chyba nawet czytałem, że kilka lat temu przewidział pan kryzys walutowy w Europie. Nikt nie chciał słuchać, a pan napisał program komputerowy, który wskrzesił z martwych Unię Europejską. Czy to nie wtedy oznajmił pan, że dokonał cudu, będąc w takim samym wieku, w jakim Chrystus zmartwychwstał, trzydziestu trzech lat? To był słynny cytat.

      Kirsch poczuł zażenowanie.

      – Faktycznie, to nie najlepsze porównanie. Byłem wtedy młody.

      – Młody? – Biskup zachichotał. – Ile pan ma teraz lat? Czterdzieści?

      – Właśnie mi stuknęło.

      Duchowny się uśmiechnął, a jego sutanna znów zafurkotała na silnym wietrze.

      – No cóż, ziemię mieli przejąć potulni, a trafiła w ręce młodych, uzdolnionych technicznie, którzy ciągle się wpatrują w ekrany monitorów, zamiast wejrzeć we własną duszę. Nigdy nie przypuszczałem, że zaproszę na spotkanie człowieka, który walczy z nami tak zaciekle. Wie pan, że nazywają pana prorokiem?

      – Niezbyt dobrym w tym konkretnym przypadku – odparł Kirsch. – Kiedy wysyłałem prośbę o prywatne spotkanie, szanse na to, że ksiądz biskup zgodzi się ją przyjąć, obliczałem na dwadzieścia procent.

      – Przekonałem moich kolegów, mówiąc im, że pobożny zawsze skorzysta na wysłuchaniu niewierzącego. Głos diabła pozwala nam docenić słowo boże. – Uśmiechnął się. – Oczywiście żartuję. Proszę mi wybaczyć moje starzejące się poczucie humoru. Od czasu do czasu wyczucie mnie zawodzi.

      Po chwili skinął głową.

      – Pozostali są już na miejscu. Tędy, proszę.

      Kirsch spojrzał we wskazanym kierunku. Olbrzymia cytadela z szarego kamienia przycupnęła na samej krawędzi ściany opadającej setki metrów aż do gęstego dywanu z koron drzew u podnóża góry. Nieprzerażony wysokością Kirsch oderwał wzrok od zielonej czeluści i ruszył za biskupem po nierównej ścieżce wzdłuż urwiska, skupiając myśli na czekającym go spotkaniu.

      Kirsch szedł na rozmowę z trzema prominentnymi przywódcami duchowymi, którzy uczestniczyli w dopiero co zakończonym kongresie religijnym.

      „Parlament Religii Świata”.

      Od tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego trzeciego roku setki kapłanów prawie trzydziestu religii wyznawanych na całym świecie zbierają się co kilka lat w innym miejscu, żeby przez tydzień dyskutować o dialogu międzyreligijnym. W Parlamencie zasiadają najbardziej wpływowi duchowni chrześcijańscy, rabini i mułłowie obok hinduskich pujari, buddyjskich bhikku, sikhów, dżinistów oraz przedstawicieli wielu innych wyznań.

      W specjalnej proklamacji Parlament Religii Świata uznał, że będzie „rozwijać harmonię między religiami, budować mosty między różnymi rodzajami duchowości i odnajdować wspólne płaszczyzny dla wszystkich wyznań”.

      „Szlachetny cel” – pomyślał Kirsch, choć widział w tych działaniach wyłącznie puste gesty, bezsensowne poszukiwania przypadkowych zbieżności między kompilacjami starożytnych opowieści, bajek i mitów.

      Idąc za biskupem Valdespino po górskiej ścieżce, z sardoniczną myślą ponownie spojrzał w dół urwiska. „Mojżesz wspiął się na górę, żeby przyjąć słowo boże. Ja się tu wdrapuję, żeby postąpić odwrotnie”.

      Wiele razy Kirsch sobie powtarzał, że musi wjechać na ten szczyt ze względów etycznych, dobrze też jednak wiedział, że część jego motywacji stanowiła zwyczajna pycha: chciał doświadczyć, jak to będzie usiąść naprzeciw trzech kapłanów różnych religii i przepowiedzieć im rychły upadek.

      „Wasz czas na definiowanie naszej prawdy minął”.

      – Przejrzałem pański życiorys – obcesowo oznajmił biskup, zerkając na Kirscha. – Jest pan produktem Uniwersytetu Harvarda, prawda?

      – Tam kończyłem studia licencjackie.

      – No cóż, ponoć ostatnio po raz pierwszy w historii Harvardu wśród nowych studentów jest więcej ateistów i agnostyków niż tych, którzy określają się jako osoby religijne. To znamienne statystyki, panie Kirsch.

      „Co mam ci powiedzieć? Że studenci są coraz mądrzejsi?” – chciał odpowiedzieć, ale ugryzł się w język.

      Wiatr się nasilił, gdy dotarli do wiekowego kamiennego gmachu. W mrocznej sieni powietrze było ciężkie od intensywnego zapachu kadzidła. Biskup i jego gość wkroczyli do labiryntu ciemnych korytarzy. Wzrok Kirscha z trudem się przyzwyczajał do braku światła, skupiając się na sutannie idącego przodem duchownego. Wreszcie dotarli do zaskakująco niskich drewnianych drzwi. Kapłan zapukał, pochylił się i wszedł do pomieszczenia, gestem zapraszając swojego gościa, żeby podążył za nim.

      Niepewnym krokiem Kirsch przekroczył próg.

      Znalazł się w prostokątnej, wysokiej komnacie ze ścianami od góry do dołu zasłoniętymi przez grzbiety starych, oprawnych w skórę tomów. Od ścian niczym żebra odstawały wolno stojące rzędy półek, między którymi porozmieszczano żeliwne grzejniki, które sycząc i pogwizdując, stwarzały upiorne wrażenie, że pomieszczenie żyje. Kirsch spojrzał na ozdobne balustrady drewnianych pomostów biegnących wzdłuż górnego piętra regałów i nie miał już żadnych wątpliwości, gdzie jest.

      „Słynna biblioteka Montserrat” – pomyślał zdziwiony, że go tu wpuszczono. Krążyły legendy o przechowywanych w tym bibliotecznym sanktuarium unikatach udostępnianych tylko tutejszym mnichom, którzy poświęcili życie Bogu, zamykając się w odosobnieniu na szczycie tej góry.

      – Prosił pan o dyskrecję – przypomniał biskup. – Wybrałem nasze najbardziej prywatne miejsce. Niewielu postronnych przekroczyło te progi.

      – To wielki przywilej. Dziękuję.

      Kirsch podszedł za biskupem do dużego drewnianego stołu, przy którym czekali na nich dwaj starcy. Ten po lewej wyglądał na steranego życiem. Miał zmęczone oczy, zmierzwioną siwą brodę, pognieciony czarny garnitur i kapelusz na głowie.

      – Rabin Yehuda Köves, wybitny żydowski filozof – przedstawił go biskup. – Jest autorem wielu publikacji na temat kosmologii kabalistycznej.

      Kirsch wyciągnął rękę, uprzejmie witając starego rabina.

      – Miło mi pana poznać – powiedział. – Czytałem pańskie książki o kabale, choć nie mogę powiedzieć, że je zrozumiałem.

      Köves przyjaźnie skinął głową, przykładając chusteczkę do łzawiących oczu.

      – Szacowny allamah Syed al-Fadl – kontynuował prezentację biskup.

      Powszechnie szanowany islamski naukowiec szeroko się uśmiechnął. Był niskim, przysadzistym mężczyzną o jowialnej twarzy, która zdawała się nie pasować do jego czarnych, świdrujących oczu. Nosił skromną białą galabiję.

      – Ja natomiast, panie Kirsch, czytałem pańskie przepowiednie na temat przyszłości rodzaju ludzkiego, choć nie mogę powiedzieć, że się z nimi zgadzam – oznajmił.

      Kirsch się uśmiechnął, po czym uścisnął dłoń al-Fadla.

      – To nasz gość, pan Edmond Kirsch – zakończył prezentację biskup, zwracając się do swoich współbraci. – Jak wiecie, jest wysoko cenionym informatykiem i wynalazcą, specjalistą w dziedzinie teorii