Название | Kopciuszek w Singapurze |
---|---|
Автор произведения | Monika Hołyk-Arora |
Жанр | Любовно-фантастические романы |
Серия | |
Издательство | Любовно-фантастические романы |
Год выпуска | 0 |
isbn | 978-83-7859-647-9 |
– Pięć kilogramów nadwagi – mruknęłam, niechętnie wspominając okrutną skalę w łazience, która wskazała siedemdziesiąt jeden kilogramów w dzień mojego wyjazdu na niespodziewane wakacje.
– Odrobina ruchu, jakieś zajęcia na świeżym powietrzu i zbędny balast zniknie – rzekła niezrażona – Co tam jeszcze wymieniłaś? – spytała bardziej retorycznie, niż z potrzeby przypomnienia – Coś o niewystarczających manierach? Zawsze możesz swoją niewiedzę złożyć na karb różnic kulturowych. Ja zawsze tak robię – dodała niespodziewanie.
– Jesteś niesamowita, wiesz? – szepnęłam pełna uznania dla jej sprytu.
Zamarła, ale tylko na moment, po czym uśmiechnęła się serdecznie i z głośnym westchnieniem opadła z powrotem na swoje krzesło.
– Znowu to zrobiłam. Przeraziłam swojego gościa nadmierną otwartością i wścibstwem. Wybacz.
Poczułam się głupio. Nie chciałam wpędzać jej w jakieś wydumane poczucie winy. Przecież okazała mi tak dużo serca i uwagi. W życiu bym się nie spodziewała, iż ktoś zupełnie obcy może być w stanie tyle zrobić dla drugiego człowieka.
– Nie! Nie chodzi o to! – zaprotestowałam – po prostu masz odpowiedź na wszystko! Kipisz energią i optymizmem. Też bym tak chciała.
Spojrzała na mnie, jakby dopiero teraz mnie zobaczyła i zastanawiała się, co ta dziwna istota z innej planety robi pośrodku jej aneksu kuchennego.
– A kto ci broni?
– Nikt. Wszyscy. Ja… – odpowiedziałam nieskładnie, uświadamiając sobie, iż faktycznie nawet nie wiem dlaczego nie jestem tym, kim chciałabym być.
– Odpowiedź brzmi: Tchórz ukryty gdzieś na dnie serca! Konformistyczny leń, który bojąc się odrobiny pracy i wyjścia poza strefę komfortu, powstrzymuje cię przed wprowadzeniem zmian na lepsze!
Nie mogłam się z nią nie zgodzić. Od dłuższego czasu narzekałam, że jest źle, ale tak naprawdę nie zrobiłam nic, by to zmienić.
– Prawdopodobnie masz rację – przyznałam niechętnie, dopuszczając do świadomości opcję, której do tej pory starałam się nie widzieć.
– Jeśli więc jeszcze raz powiesz mi, że jakiś facet jest poza twoją ligą, to natrę ci porządnie uszu! Przynajmniej tak, jak zwykła to robić moja starsza siostra! – zagroziła, podając mi spodeczek z herbatnikami, którego do tej pory nawet nie zauważyłam.
– Jest was więcej? – spytałam zlękniona – W obliczu takiego zagrożenia chyba się poddam i przestanę wygłaszać kontrowersyjne teorie.
– I tak trzymać! A teraz pora iść spać! – rzekła, wstawiając puste kubki po kakao do zmywarki – śnij o swoim singapurskim księciu z bajki.
Już miałam coś odpowiedzieć na tę jawną prowokację, ale w ostatniej chwili zrezygnowałam. Uśmiechnęłam się jedynie pod nosem i doszłam do wniosku, że i tak nie przekonam jej do swojej racji.
– Dobranoc i dziękuję. Za wszystko!
Pomaszerowałam do łazienki, zastanawiając się jednocześnie, w jaki sposób życie może obrać zupełnie inną drogę. Kilkanaście dni temu, w zimny i ponury listopadowy wieczór, użalałam się nad sobą, swoim wiekiem i stratą pracy, której nawet nie lubiłam, a dziś siedzę w egzotycznej metropolii w gościnie u sympatycznej Australijki. Bajki jednak potrafią ziszczać się na jawie.
Rozdział V
Małe Indie
Obudziłam się z ogromnym bólem głowy. Otwierając powieki, stwierdziłam, iż słońce przenikające przez żaluzje świeci całkiem intensywnie, co mogło wskazywać na późną porę. Spojrzałam na zegarek i zaskoczeniem stwierdziłam, że minęła już dziesiąta rano. No tak, mój organizm przyzwyczajony do innej strefy czasowej doszedł do wniosku, że należy mu się przeciętna dawka snu!
Na wpół przytomna skierowałam się do łazienki, mając nadzieję, iż jest wolna. Zanim jednak zdołałam dotrzeć do jej drzwi, usłyszałam radosny świergot Ann-Marie.
– Dzień dobry! Masz ochotę na późne śniadanie w Little India?
Przetarłam zaspane oczy, zastanawiając się czy oby na pewno dobrze usłyszałam.
– Śniadanie brzmi świetnie – stwierdziłam w końcu – nie wiem tylko, co to jest Little India.
– Hinduska dzielnica miasta. Znajdziesz tam wszystko, o czym tylko zamarzysz, a co zrodziło się na subkontynencie Indyjskim. Marzy mi się paratha… Pomyślałam, że jeśli nie masz innych planów, to pokażę ci co nieco w mieście.
– Nie chciałabym sprawiać zbyt wielkiego kłopotu. Już i tak udostępniłaś mi swój pokój…
– Couchsurfing to coś więcej, niż tylko kanapa czy łóżko… To styl życia i osobowości. Kiedy podróżowałam po Ameryce Południowej, moi gospodarze ciągle organizowali mi jakieś rozrywki i wyjazdy za miasto. Teraz staram się odpłacić się tym samym innym podróżnikom. Zresztą czuję, że my dwie mamy ze sobą więcej wspólnego, niż mogłoby się zdawać!
– Jeśli tylko dasz mi kwadrans na prysznic i ubranie się, jestem gotowa stawić czoła twojej parathcie, czymkolwiek by ona nie była!
– Masz piętnaście minut – rzekła, zerkając na elegancki zegarek na przegubie ręki – czas zaczyna tykać, więc go nie marnuj! – poradziła z uśmiechem.
Chyba nigdy w życiu nie przygotowywałam się tak szybko do wyjścia. Jeśliby dłużej nad tym wszystkim się zastanowić, to wiele rzeczy robiłam po raz pierwszy, a co najgorsze, a może najlepsze, miałam nadzieję, że takich „nigdy” uda mi się wykonać jeszcze wiele podczas tych dwóch tygodni w Azji. Zdawałam sobie sprawę, iż im więcej pewności siebie nabiorę, tym więcej samozaparcia wykażę podczas poszukiwania nowej, tym razem dobrej i właściwej dla mnie pracy w Polsce!
Założyłam kolejne workowate spodnie oraz pasującą do nich koszulę, chwyciłam w locie torbę ze sprzętem fotograficznym i ruszyłam w stronę przedpokoju. Dopiero stając twarzą w twarz z Ann-Marie uświadomiłam sobie dwie rzeczy.
Po pierwsze, wczorajszego wieczora po spotkaniu z panem Collinsem nie zrobiłam ani jednej fotografii, co z pewnością było absolutną nowością. Chłonęłam całe piękno i potęgę otaczającego mnie miasta, ale nie pomyślałam o uwiecznieniu tego wszystkiego na zdjęciach.
Po drugie, nieodpakowany telefon nadal spoczywał w torbie tuż obok aparatu, stanowiąc bezużyteczny balast obciążający mój bark. Powinnam albo odnaleźć tajemniczego przystojniaka Lee i mu go oddać, albo faktycznie uznać go za rekompensatę utraconego smartfona i zacząć używać. Cóż, opcja druga wydała mi się niezwykle kusząca, zwłaszcza iż niekiedy kamera w telefonie służyła mi równie dobrze, co obiektyw profesjonalnego sprzętu.
Postanowione! Podczas śniadania odpakuję to małe cacuszko, czyniąc je oficjalnie moim. A o resztę będę się martwic później. Pytanie tylko, jak dostaniemy się do dzielnicy, o której wspomniała Ann-Marie.
– Jak to jak? Krótki spacer nie powinien sprawić nam kłopotu. To, co zamierzamy zjeść, wymaga spalenia zawczasu dużej liczby kalorii – zaśmiała się, odpowiadając na pytanie zadane jej w windzie.
– Spacer? – spytałam z niedowierzaniem, zachodząc w głowę jak daleko zamierzała iść, by móc zjeść upragnione śniadanie.
– W trzydzieści minut powinnyśmy się uwinąć. Po drodze zobaczysz wiele ciekawych rzeczy i zorientujesz się w okolicy. Ta wiedza przyda ci się z