Kopciuszek w Singapurze. Monika Hołyk-Arora

Читать онлайн.
Название Kopciuszek w Singapurze
Автор произведения Monika Hołyk-Arora
Жанр Любовно-фантастические романы
Серия
Издательство Любовно-фантастические романы
Год выпуска 0
isbn 978-83-7859-647-9



Скачать книгу

do wyjawienia natury spotkania, na które zamierzała się udać. – Masz mnie!

      Pogroziła mi na odchodne palcem, zamykając się pośpiesznie w pokoju. Ja tymczasem rozsiadłam się wygodniej w fotelu i, przeglądając wydruki na temat samego miasta, zaczęłam planować zwiedzanie. Niestety głód przypomniał mi o istnieniu żołądka, który zaczął dopominać się o jakiś treściwy posiłek. Chwyciłam torbę z aparatem oraz kilkoma obiektywami, które mogły mi się przydać podczas wieczornej przechadzki po mieście i już miałam zawiadomić moją gospodynię, iż wychodzę, gdy ta pojawiła się w drzwiach. Wyglądała jak milion dolarów! Elegancka garsonka, która do tej pory okrywała jej ciało, została zmieniona na klasyczną małą czarną, a ciasny kok zniknął, ustępując miejsca burzy pięknych loków.

      – I jak? – spytała niepewnie, zerkając w moim kierunku – może być?

      – Zdecydowanie! Jestem absolutnie hetero, ale i tak to powiem: Niezła z ciebie laska! – odpowiedziałam zupełnie szczerze.

      – Mam nadzieję, iż on również tak pomyśli – mruknęła, przeglądając się w lustrze – ale widzę, że i ty uciekasz z domu. Weź ze sobą klucz, bo nie wiem, kiedy wrócę. Leży na komodzie – dodała, niemal czytając mi w myślach.

      – Dzięki! Ja znikam, a ty baw się dobrze! – stwierdziłam, wychodząc na korytarz.

      – Będę! Do zobaczenia jutro przy śniadaniu! – usłyszałam.

      Ann-Marie zachowywała się tak, jakbyśmy znały się od dzieciństwa. Czytałam kiedyś, że Australijczycy są bardzo otwarci i bezpośredni, ale nie spodziewałam się, że aż tak! Uśmiechnęłam się do własnych myśli i ruszyłam schodami w dół.

      Rozdział II

      Stłuczka

      „Oto jestem!” – pomyślałam po raz kolejny tego dnia, zerkając na doskonale oświetloną ulicę, którą pędziły nieliczne samochody. Zaskoczyło mnie to, bowiem pierwszym skojarzeniem wiążącym się z dużym miastem jest tłok i notoryczne korki, dezorganizujące sprawne poruszanie się po ścisłym centrum. Dopiero po chwili przypomniałam sobie, iż podatki związane z posiadaniem samochodu w tym maleńkim państewku azjatyckim są zawrotnie wysokie i dlatego nie każdy może sobie pozwolić na własny środek transportu. Zresztą nie był on nawet potrzebny, bowiem zadbano nie tylko o rozwój komunikacji autobusowej, ale także rozbudowano sieć kolejki miejskiej i metra.

      Żołądek coraz bardziej natarczywie zaczął domagać się jakiegoś posiłku, dlatego też rozejrzałam się, zastanawiając się przy tym, w którą stronę powinnam się udać. Zabudowa kolonialna wyglądała zachęcająco, ale zdecydowałam, iż pierwszy wieczór w mieście swoich marzeń chciałabym spędzić wśród postmodernistycznej architektury, reprezentowanej przez wspaniale oświetlone nocą wieżowce. Ruszyłam przed siebie, mając nadzieję trafić na jakąś niedrogą restauracyjkę nieopodal hotelu, o którym w drodze z metra wspominała Ann-Marie.

      Odnalazłam go bez najmniejszego trudu. Wyrastając z betonowej dżungli na poziomie ulicy, pysznił się wspaniałą roślinnością porastającą poszczególne kondygnacje, wzniesione z dbałością nie tylko o miejsce na krzewy, ale też rozłożyste drzewa. Ta niezwykła symbioza tego, co nowoczesne z tym, co naturalne, stała się pierwszą ofiarą mojego aparatu. Chociaż nie miałam pojęcia ani kto, ani kiedy zaprojektował to cudo, byłam pewna, że wzbudzi ono zainteresowanie nie tylko moich znajomych, ale również potencjalnych organizatorów wystawy, o której marzyłam od dawna. Mogła się ona stać krokiem na drodze do wyśnionej kariery.

      Zapomniałam o kolacji i całym bożym świecie, zmieniając zarówno obiektywy, jak i kąty ekspozycji detali architektonicznych wznoszącego się przede mną budynku. Jednocześnie obserwowałam pięknych i bogatych, a prawdopodobnie również sławnych, którzy w tym czasie wchodzili i wychodzili z tej oazy luksusu niedostępnego dla przeciętnej, byłej już, pracownicy korporacyjnego piekiełka.

      Wbrew pozorom nie czułam zazdrości. Może tylko żal, że tak wiele rzeczy było dla mnie niedostępnych wyłącznie z powodu braku funduszy. Niestety nie miałam na to wpływu, dlatego też postanowiłam wykorzystać do maksimum dwa tygodnie podarowane mi przez moje przyszywane, niemal bajkowe, dobre wróżki.

      Po zapełnieniu karty zdjęciami, zdecydowałam się ruszyć dalej, spragniona już nie tyle jedzenia, co dalszych wrażeń, jakie mogło mi zaoferować miasto nocą. Zaledwie kilku przecznic dalej napotkałam kilka małych restauracyjek serwujących potrawy z Chin, Tajlandii oraz z Indii. Nie tracąc okazji, zdecydowałam się na przystępnie wyglądające danie z kurczaka. Oczekując na posiłek, usiadłam przy małym stoliku i zaczęłam obserwować ulicę.

      Wieczorna pora sprzyjała nie tylko spacerom, ale i poznawaniu struktury społecznej nowego dla mnie regionu świata. Z pierwszych obserwacji wywnioskować mogłam, iż sporej części społeczeństwa żyło się całkiem dobrze, a dzięki wysokiemu poziomowi życia mogli sobie pozwolić nie tylko na markowe ubrania, ale też na wyjścia do licznych restauracji. Gdybym tylko miała przy sobie swoich przyjaciół, pewnie również zakończyłabym wieczór w jakimś małym pubie przy szklanicy piwa.

      Przekraczając most na niewielkiej rzece, a może kanale, znalazłam się w ścisłym centrum. Dostrzegłam dziesiątki drapaczy chmur przeglądających się w spokojnej toni wody oraz światła laserowe umieszczone na, znanej mi z fotografii, sylwetce hotelu Marina Sand Bay. Przystanęłam na chwilę i niczym Alicja, która pierwszy raz znalazła się w Krainie Czarów, przyglądałam się temu wszystkiemu. Chociaż wielokrotnie widziałam zdjęcia tego zakątka, wykonane przez najbardziej uznanych fotografików świata, to musiałam przyznać, iż były one niczym w zestawieniu z rzeczywistością znajdującą się na wyciągnięcie ręki.

      Zapomniałam na chwilę o sprzęcie obciążającym moje ramię. Po prostu szłam z głową zadartą wysoko, próbując wyobrazić sobie widok z okien na najwyższych piętrach budowli. Czując spokój, jaki ogarnia ludzi w momencie spełnienia jakiegoś szczególnego marzenia, bezgłośnie złożyłam sobie pewną obietnicę.

      – Kiedyś zobaczę wszystkie cuda tego świata!

      Postanowiłam, że zmienię jakość swojego własnego życia. Odważę się sięgnąć gwiazd i skraść jedną z nich! Tylko dla siebie!

      Uśmiechając się do własnych myśli, kontynuowałam podziwianie szklanych domów i śniłam na jawie, jakby to było mieszkać w jednym z nich. Czując, iż na ten moment przyjdzie mi jeszcze długo poczekać, jeśli w ogóle kiedykolwiek mi się to przydarzy, usłyszałam charakterystyczny ryk silnika. Dźwięk sportowych aut, jak do tej pory znany tylko z filmów o „Szybkich i wściekłych”, rozbrzmiewał gdzieś w najbliższym sąsiedztwie!

      W ułamku sekundy zlokalizowałam białe Lamborghini sunące powoli w kierunku doskonale oświetlonego budynku w stylu kolonialnym. Niepomna niczego, zapatrzyłam się na to mechaniczne cudo i wyciągnęłam z kieszeni mocno sfatygowanego smartfona. Chciałam zrobić fotkę, którą zamierzałam przesłać MMS-em do jednego z kolegów.

      Właśnie wtedy poczułam jak coś dużego, i zdecydowanie silnego, wpada na mnie z impetem, wprawiając w ruch telefon trzymany przeze mnie w dłoni. Bez ostrzeżenia czarny aparat poszybował w górę, by płynnym ruchem roztrzaskać się o trotuar, wydając przy tym niezbyt przyjemny dla ucha głuchy trzask.

      Z moich ust prawdopodobnie wyrwał się okrzyk rozpaczy nad utraconym środkiem komunikacji, gdy usłyszałam cichy, melodyjny męski głos:

      – Przepraszam panią najmocniej – rzekł nienaganną angielszczyzną – moje nieuwaga była niedopuszczalna!

      „Jasne, że była!” – mruknęłam pod nosem po polsku, przyklękając przy całkowicie rozbitym sprzęcie.

      – Być może wyciągnie pan z tego lekcję na przyszłość. Warto patrzeć, gdzie się idzie – stwierdziłam nieprzyjemnym tonem, nie przyznając się, iż