Małżeńska próba. Miranda Lee

Читать онлайн.
Название Małżeńska próba
Автор произведения Miranda Lee
Жанр Остросюжетные любовные романы
Серия
Издательство Остросюжетные любовные романы
Год выпуска 0
isbn 978-83-276-4281-3



Скачать книгу

>Małżeńska próbaTłumaczenie: Monika Łesyszak

      PROLOG

      Sarah siedziała za biurkiem, śmiertelnie znudzona. Na szczęście był już piątek. Za kilka godzin zakończy tydzień nudnej pracy w dziale kontraktów i fuzji. Nie po to studiowała prawo i zdobyła dyplom, żeby po całych dniach wypełniać formularze i wskazywać interesantom, gdzie złożyć podpis.

      Kiedy zaoferowano jej posadę w kancelarii Goldstein & Evans, wyobrażała sobie, że będzie dochodzić sprawiedliwości, reprezentując niewinnych ludzi podczas spraw sądowych, lecz przez siedem tygodni, odkąd w styczniu dołączyła do zespołu, nie postawiła stopy w sądzie. Spędziła tydzień u rejenta, dwa u syndyka i w dziale spadków, a kolejne dwa w wydziale spraw rodzinnych. Nie polubiła tych zajęć, ale odpowiadały jej bardziej niż te, które wykonywała przez ostatnie dwa tygodnie.

      Z niecierpliwością wyczekiwała, kiedy zostanie skierowana do zespołu obrońców w sprawach kryminalnych i cywilnych, działających dla dobra publicznego. Niektórym prawnikom, przeważnie młodym, powierzano obronę ludzi, którzy potrzebowali porady lub pomocy, ale nie mogli sobie na nią pozwolić.

      Przewróciła oczami, ponownie zerkając na laptop. Wypełniała sobie czas, szukając informacji o człowieku, który przyjdzie o trzeciej podpisać umowę. Jej obecny szef twierdził, że powinna znać ze słyszenia górniczego potentata, Scotta McAllistera. Podobno ostatnio często go pokazywali w telewizji, ponieważ jego rafineria niklu przynosiła straty. Jej zamknięcie oznaczałoby dla wielu utratę pracy. Lecz Sarah rzadko oglądała telewizję, toteż nigdy o nim nie słyszała.

      Internet dostarczył jej jednak sporo informacji. Jeden z najmłodszych przedsiębiorców w australijskim górnictwie wydobywał rudy żelaza, węgiel, złoto, nikiel i aluminium. Ostatnio dołączył do tej listy diamenty. Podobno rozpoczął działalność przed dziesięciu laty. Po śmierci ojca, poszukiwacza bogactw mineralnych, odkrył, że dwie zakupione przez niego z pozoru bezwartościowe działki kryją prawdziwe skarby: jedna solidne pokłady rud żelaza, a druga węgiel brunatny.

      Fantastyczny tata! Sarah pomyślała, że McAllister zawdzięcza swój sukces w dużej mierze szczęściu, lecz Bob uważał go za utalentowanego przedsiębiorcę. Twierdził, że potrafi kupić skałę i przemienić ją w diamenty.

      – Według kilku raportów nabył wyczerpane złoże – poinformował ją tego ranka – ale nie zainwestowałby w nie bez nadziei na zysk. Z całą pewnością wie coś, o czym nie mają pojęcia obecni właściciele.

      Wyraźnie go podziwiał. Sarah niełatwo wpadała w zachwyt, zwłaszcza nad przedstawicielami płci przeciwnej, szukała jednak dalej z czystej ciekawości.

      Na następnej stronie zamieszczono zdjęcie grupy ludzi. Wszyscy, łącznie z właścicielem, nosili żółte kamizelki ochronne i żółte kaski. Podpis głosił, że zrobiono je podczas strajku w rafinerii niklu. Niewiele jej powiedziało o McAllisterze prócz tego, że jest wysoki i dobrze zbudowany. Oczy zasłaniały okulary słoneczne. Zdołała dostrzec tylko twarde, jakby wykute z granitu rysy, wydatny nos i kwadratową szczękę. Wysokie, zmarszczone czoło nadawało mu zamyślony wygląd, ale linia ust świadczyła o nieprzejednanym charakterze. Napisano, że ma trzydzieści pięć lat, ale wyglądał starzej. Był kawalerem, co jej nie zdziwiło. Mimo swojego bogactwa nie robił ujmującego wrażenia na kobietach.

      Zadzwonił telefon Boba. Wymamrotał pod nosem przekleństwo. Gdy odebrał połączenie, zaklął jeszcze dosadniej.

      – Wybacz – przeprosił. – McAllister przybył przed czasem. Inni jeszcze nie dotarli, a ja nie doczytałem do końca tej piekielnie skomplikowanej umowy. Czy mogłabyś zejść na dół i go powitać? Zaparz mu kawy. Jesteś w tym dobra.

      Z całą pewnością. Odkąd przeszła do działu Boba, niewiele robiła prócz kawy. Równie dobrze mogła zostać kelnerką. Ale ponieważ matka nauczyła ją dobrych manier i towarzyskiej ogłady, z uśmiechem wyraziła zgodę. Bob odwzajemnił uśmiech.

      – Dobra z ciebie dziewczynka – pochwalił.

      Gdyby ktoś młodszy od trzydziestosześcioletniego szefa zaserwował jej taki komplement, potraktowałaby go jak obelgę. Nie była już dzieckiem! Skończyła dwadzieścia pięć lat!

      Wstała i ruszyła ku recepcji, zadowolona, że dostała jakiekolwiek zajęcie. Prawdę mówiąc, ciekawiło ją również, jak ten intrygujący gość wygląda bez okularów słonecznych.

      Zaraz go zobaczyła. Siedział sam na dwuosobowej sofie w obszernej recepcji. Ubrany w ciemnoszary, urzędowy garnitur, białą koszulę i raczej nieciekawy granatowy krawat, wsparł wygodnie rękę na oparciu sofy i założył nogę na nogę. Nosił wprawdzie czyste, ale już stare buty. Najwyraźniej nie obchodziła go moda. Wyglądało na to, że magnaci przemysłu wydobywczego niewiele sobie z niej robią.

      Ku jej rozczarowaniu zamknął oczy, ale resztę obejrzała dokładnie. Ciemnobrązowe włosy, krótko ostrzyżone na czubku głowy, a jeszcze krócej po bokach, nadawały mu wygląd macho. Miał większy nos, niż myślała, ale go nie szpecił, i szerokie usta o cienkiej górnej wardze i nieco pełniejszej dolnej, lecz nie na tyle, by złagodziła twardość rysów.

      Nie był przystojny w tradycyjnym sensie, ale jeszcze zanim otworzył oczy, stwierdziła, że ją pociąga. Dziwne, zważywszy, że nigdy nie interesowali jej potężni siłacze. Wolała smukłych, eleganckich intelektualistów. Stanęła metr przed nim i spytała nieco zbyt wysokim ze zdenerwowania głosem:

      – Pan McAllister?

      Nauczyciel dykcji nazwał jej głos melodyjnym, ale zdaniem Sarah brzmiał zbyt dziecinnie, by zrobić wrażenie na sali sądowej. Ale pracowała nad nim.

      W końcu uniósł powieki i zobaczyła jego oczy, stalowoszare, obramowane długimi rzęsami, nie lodowate, lecz zdecydowanie chłodne… a równocześnie gorące. Pochwyciwszy głodne spojrzenie, gdy zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów, zaczerwieniła się. Co za wstyd!

      – Tak, to ja – odpowiedział, wstając z miejsca.

      Mimo wzrostu metr siedemdziesiąt i butów na obcasach Sarah musiała zadrzeć głowę, żeby na niego popatrzeć. Ponieważ zaschło jej w ustach, oblizała wargi i przywołała na twarz uprzejmy uśmiech, choć zachowanie kontroli nad sobą kosztowało ją wiele wysiłku.

      – Ponieważ obecni właściciele kopalni jeszcze nie dotarli, pan Katon poprosił, żebym się panem zajęła – poinformowała tak spokojnie, jak potrafiła. – Proszę za mną.

      – Za tobą poszedłbym nawet do piekła, kochanie – odpowiedział z nieznacznym uśmieszkiem.

      Sarah aż otworzyła usta ze zdziwienia. Z bezgranicznym zdumieniem stwierdziła, że czuje to samo co on.

      ROZDZIAŁ PIERWSZY

      Sydney, piętnaście miesięcy później

      Scott stał przy oknie, patrząc w przestrzeń niewidzącym wzrokiem. Prawdę mówiąc, widok nie olśniewał urodą. Nic prócz zatłoczonych ulic i monotonnych budowli. Biurowiec zarządu kopalni McAllister Mines stał bowiem w południowej części Sydney, a nie przy malowniczym porcie z lśniącą tonią wody, wspaniałym budynkiem Opery, ogrodami i parkami.

      Zresztą tego poniedziałkowego poranka nic by go nie uspokoiło. Nigdy w życiu nie przeżył takiego szoku. Owszem, śmierć ojca go załamała, ale stwierdził, że łatwiej znieść utratę bliskiej osoby niż zdradę. Nadal nie mógł uwierzyć, że Sarah go zdradziła. Byli małżeństwem zaledwie od roku. Poprzedniego dnia obchodzili pierwszą rocznicę ślubu. Aczkolwiek Scott nie ufał płci przeciwnej, Sarah w niczym nie przypominała pań odpowiedzialnych za jego sceptycyzm.

      Tekst z załączonymi zdjęciami przysłano na jego służbowy telefon w piątek, zaraz po zakończeniu negocjacji z przedsiębiorcą z Singapuru, przebywającym na Złotym Wybrzeżu. Scott liczył na to, że pomoże mu on odzyskać płynność finansową.

      Na szczęście w momencie otrzymania wiadomości był już sam. Nikt nie widział, że przeżył wstrząs, pomieszany z niedowierzaniem. W końcu musiał zaakceptować dowody. Obciążające zdjęcia opatrzono datą i godziną. Zostały zrobione tego samego dnia w porze lunchu.

      Podpis głosił:

      „Przypuszczalnie