Rok 1984. Джордж Оруэлл

Читать онлайн.
Название Rok 1984
Автор произведения Джордж Оруэлл
Жанр Поэзия
Серия
Издательство Поэзия
Год выпуска 0
isbn 978-83-287-1221-8



Скачать книгу

Partia nie lubi takich ludzi. Pewnego dnia zniknie. Ma to wypisane na twarzy.

      Winston zjadł chleb i ser. Przesunął się nieco na krześle i sięgnął po kawę. Przy stoliku z lewej mężczyzna o nieprzyjemnym głosie trajkotał bez chwili wytchnienia. Młoda kobieta siedząca tyłem do Winstona, zapewne sekretarka gaduły, słuchała go pilnie, gorliwie przytakując. Od czasu do czasu dobiegały Winstona takie zwroty, jak „zgadzam się z wami całkowicie, towarzyszu” lub „macie absolutną rację, towarzyszu”, wypowiadane naiwnym, jeszcze dziewczęcym głosem. Mężczyzna jednak nie przerywał ani na moment, nawet kiedy ona coś komentowała. Winston znał go tylko z widzenia, ale wiedział, że piastuje ważne stanowisko w Departamencie Literatury. Był to gość około trzydziestki, o muskularnej szyi i dużych ruchliwych ustach. Siedział z głową odchyloną do tyłu pod takim kątem, że jego szkła odbijały światło, toteż zamiast oczu Winston widział dwa ślepe krążki. Zdumiewające, lecz z potoku słów, które facet bezustannie z siebie wylewał, nie można było rozróżnić ani jednego. Raz tylko udało się Winstonowi wyłowić zbitkę „całkowite i ostateczne wyplenienie goldsteinizmu”, wyszczekaną tak szybko, że niemal wyplutą w jednym kawałku, niczym odlany wiersz druku. Reszta była tylko hałasem, kwakaniem, kwa-kwa-kwa. Jednakże mimo kłopotów ze zrozumieniem poszczególnych słów, Winston nie miał żadnych wątpliwości co do ogólnego charakteru wywodu. Może facet potępiał Goldsteina i żądał bardziej zdecydowanych działań przeciwko myślozbrodniarzom i sabotażystom, może oburzał się na zbrodnicze okrucieństwo wojsk eurazjatyckich, może wychwalał Wielkiego Brata albo bohaterów z frontu malabarskiego – nie miało to znaczenia. Cokolwiek mówił, była to najczystsza ortodoksja, najczystszy angsoc. Wpatrzony w bezoką twarz z poruszającą się gwałtownie szczęką, Winston miał dziwne uczucie, że obserwuje nie człowieka, lecz kukłę. Mówił nie mózg mężczyzny, tylko jego krtań. Wydobywające się z niej dźwięki składały się ze słów, ale nie tworzyły prawdziwej mowy; był to bezmyślny hałas, zupełnie jak kwakanie kaczki.

      Syme zamilkł na chwilę i końcem łyżki zaczął rozmazywać po stole rozlany gulasz. Głos przy sąsiednim stoliku kwakał nieustannie, bez trudu wzbijając się nad gwar stołówki.

      – Istnieje takie słowo w nowomowie – rzekł Syme – którego pewnie jeszcze nie znasz: kwakmowa, czyli mówienie podobne do kwakania kaczki. Jest to jedno z tych ciekawych słów, które mają dwa przeciwstawne znaczenia. W odniesieniu do wroga stanowi obelgę; w odniesieniu do kogoś, z kim się zgadzasz, komplement.

      Nie ma dwóch zdań, że Syme’a czeka ewaporacja, pomyślał znów Winston. Pomyślał z pewnym smutkiem, aczkolwiek dobrze wiedział, że Syme nim gardzi i bez wahania zadenuncjowałby go jako myślozbrodniarza, gdyby tylko miał ku temu podstawy. Z Syme’em coś było nie w porządku. Czegoś mu brakowało: rozwagi, rezerwy, zbawczej głupoty. Nie żeby był nieprawomyślny. Wierzył w zasady angsocu, uwielbiał Wielkiego Brata, radował się ze zwycięstw, nienawidził rewizjonistów – wszystko nie tylko szczerze, lecz także z gorączkowym zapałem; co więcej, jego rozeznanie w aktualnej sytuacji politycznej znacznie przewyższało wiedzę innych szeregowych członków Partii. A jednak nie cieszył się dobrą sławą. Mówił to, co lepiej było przemilczeć, zbyt wiele czytał, przesiadywał w kawiarni Pod Kasztanem, uczęszczanej przez malarzy i muzyków. Nie obowiązywał żaden zakaz, nawet niepisany, odwiedzania tego lokalu, lecz bywanie tam nie wróżyło nic dobrego. Dawni, skompromitowani przywódcy partyjni zbierali się Pod Kasztanem często, dopóki nie objęła ich czystka. Podobno przed wielu, wielu laty widywano tam nawet samego Goldsteina. Tak więc los Syme’a łatwo było przewidzieć. A jednak Winston wiedział ponad wszelką wątpliwość, że gdyby choć przez sekundę obnażył przed nim swoje prawdziwe uczucia, Syme natychmiast wydałby go Policji Myśli. Oczywiście, tak samo postąpiłby każdy; ale Syme jako pierwszy. Lecz sama gorliwość nie wystarczy. Ortodoksyjność to nieświadomość.

      Syme uniósł głowę.

      – A oto i Parsons – rzucił.

      Ton jego głosu niemal dopowiadał „ten zasrany kretyn”. Parsons, współlokator Winstona z Bloku Zwycięstwa, tęgawy, średniego wzrostu blondyn o żabiej twarzy, istotnie szedł w ich stronę, klucząc między stolikami. Jak na trzydziestopięciolatka miał już pokaźne fałdy tłuszczu pod brodą i na biodrach, lecz jego ruchy nadal były zwinne i chłopięce. Właściwie sprawiał tak silne wrażenie małego chłopca w powiększeniu, że choć nosił regulaminowy kombinezon, trudno go było sobie wyobrazić w innym stroju niż granatowe spodenki, szara koszula i czerwona chusta Kapusiów. Myśląc o nim widziało się kolana z dołeczkami i podwinięte rękawy na pulchnych ramionach. Zresztą Parsons rzeczywiście wkładał chętnie szorty, ilekroć tylko nadarzała się ku temu okazja – piesza wycieczka lub inna rozrywka związana z wysiłkiem fizycznym. Przywitał Winstona i Syme’a wesołym „Czołem, czołem!”, po czym usiadł obok, roztaczając intensywną woń potu. Jego różową twarz pokrywały gęsto krople. Miał wręcz nieprawdopodobny dar pocenia się. W osiedlowej świetlicy zawsze można było poznać, kiedy grał w ping-ponga, po mokrej rączce rakietki. Syme wyjął pasek papieru z długą kolumną słów i, z kopiowym ołówkiem w ręku, zaczął je studiować.

      – Patrz, pracuje nawet w przerwie obiadowej! – zawołał Parsons, szturchając łokciem Winstona. – Ten się przykłada, co? Powiedz, stary, nad czym tak ślęczysz? Ech, dla mnie to pewnie i tak za mądre! Smith, stary druhu, dobrze, że cię dopadłem. Chodzi o tę dobrowolkę, którą zapomniałeś mi dać.

      – Na co tym razem? – spytał Winston, automatycznie sięgając po pieniądze.

      Prawie jedną czwartą pensji pochłaniały dobrowolne składki, tak liczne, że łatwo było w nich się pogubić.

      – Na Tydzień Nienawiści. Wiesz, na fundusz osiedlowy. Jestem skarbnikiem naszego bloku. Staramy się jak nigdy, więc będzie na co popatrzeć. Osobiście robię wszystko, żeby Blok Zwycięstwa miał najwięcej flag na całej ulicy. Obiecałeś dwa dolary.

      Winston wysupłał i wręczył mu dwa zmięte, brudne banknoty, a Parsons odnotował kwotę w niewielkim kajecie równym, starannym pismem półanalfabety.

      – I jeszcze jedno, stary. Żona powiedziała mi, że ten mój szczeniak przysolił ci wczoraj z procy. Porządnie go obsztorcowałem. I nawet zagroziłem, że jeśli to się powtórzy, zabiorę mu procę.

      – Chyba był trochę nie w sosie, że ominęła go egzekucja – rzekł Winston.

      – Cóż, bywa… Ale jak mówią, nastawienie ma słuszne, sam przyznasz. Psotne szczeniaki, jedno i drugie, za to jakie gorliwe! W głowie im tylko Kapusie, no i wojna, oczywiście. Wiesz, co ta moja mała zrobiła w zeszłą sobotę, kiedy poszli całą drużyną na wycieczkę w okolice Berkhamsted? Namówiła dwie koleżanki, żeby też odłączyły się od reszty, i przez całe popołudnie śledziły jakiegoś faceta. Szły za nim bite dwie godziny, lasem, a gdy w końcu dotarli do Amersham, nasłały na niego patrol.

      – Dlaczego? – spytał zdezorientowany Winston.

      Parsons zaraz mu wyjaśnił triumfalnym tonem:

      – Mała była pewna, że to szpieg. Może zrzucono go na spadochronie? Ale nie o to chodzi. Wiesz, stary, po czym zgadła? Spostrzegła, że ma dziwne buty, jakich nigdy jeszcze nie widziała. Więc od razu wykombinowała, że to cudzoziemiec. Smarkula ma dopiero siedem lat, a patrz, jaka cwana!

      – Co się stało z tym człowiekiem? – spytał Winston.

      – Nie wiem. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby…

      Uniósł ręce, jakby celował z karabinu, po czym cmoknął głośno, naśladując wystrzał.

      – I bardzo dobrze – pochwalił machinalnie Syme, nie odrywając oczu od paska papieru.

      – Oczywiście, nie możemy ryzykować – przyznał z poczucia obowiązku Winston.

      – Jak to mówią, trwa wojna, no nie?

      Jakby